6 września 2010

Jedziemy na Warkę

Jak zapowiadałem tak zrobiłem – wyjechałem.
No może nie był to jakiś spektakularny wyjazd, ale na pewno nie był nudny.
Już samo planowanie było niemałym zaskoczeniem, bowiem miałem jechać sam a pojechaliśmy w siedmiu.
Startujemy!
Godzina dziewiąta rano, spotykamy się na stacji benzynowej w podwarszawskim Piasecznie.
Skład: Kowal, Jurek, Mizer, Kuba, Dandy, Mariusz i ja.
Jest chłodno, ale dzień zapowiada się ładnie. Zanim wszyscy dojadą rozgrzewamy się gorącą kawą z automatu. Ruszamy. Tuż za Piasecznem skręcamy z asfaltu na drogi czwartej kategorii, czyli nasze ulubione szutry. Będą nam towarzyszyć już praktycznie do samego końca. Po ostatnich intensywnych opadach pozostało mnóstwo kałuż i błota, także już po kilkunastu minutach mamy przemoczone buty.
Jedzie się wspaniale, choć trzeba uważać na niewidoczne przeszkody ukryte pod powierzchnią gigantycznych kałuż. Po dwóch godzinach docieramy do Warki, skąd zamierzamy jechać przygotowaną trasą podpatrzoną w przewodniku po Polsce dla aut 4x4. Jest o tyle ciekawa, że opisana w formie roadbooka czyli zakręt po zakręcie. W okolicach rozlewiska Pilicy zatrzymujemy się na śniadanie i odpoczynek.
Kiełbaska z ogniska to jest to, a po kilku godzinach zmagań w błocie smakuje jeszcze wyborniej. Piękna pogoda, super towarzystwo i motocykle. Czego chcieć więcej. Po posiłku ruszamy dalej. Robi się coraz więcej kałuż i lokalnych podtopień, podczas przejazdu woda zakrywa nierzadko całe koła i większość silnika .W jednej z takich przeszkód Kuba traci równowagę i wywraca się prosto w wodę.
Podbiegamy do niego i pomagamy mu wyciągnąć motocykl z wody. Na szczęście okazało się, że silnik nie zassał wody. Wylewamy wodę z tłumika i ruszamy dalej w stronę starego drewnianego mostu na Pilicy. Na miejscu nie wierzymy w to co widzimy. Most, a dokładnie to co z niego zostało przypomina raczej przeprawę, jakie spotkać można na dalekiej Syberii a nie na Mazowszu. Jest bardzo stary i cały spróchniały. Ma wiele dziur, które przez okolicznych gospodarzy na bieżąco są łatane czym popadnie. Zanim przejedziemy robimy rekonesans którędy można bezpiecznie przejechać motocyklem. Musimy uważać, bowiem wiele z desek jest wyłamanych i widać przez nie wodę płynącą pod nami. Z duszą na ramieniu powoli przejeżdżamy most. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się, że takie konstrukcję można jeszcze spotkać w naszym kraju. Powoli robi się późno więc zaczynamy odwrót w stronę domu. Po kolejnych trzech godzinach podróżowania zapomnianymi drogami docieramy do Warszawy. Jeszcze tylko wizyta na myjni gdzie musimy zmyć błoto z siebie i motocykli.
Tomek

2 komentarze:

  1. To w końcu "Podróże z SHOEI" czy Endurovoyager.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo fajny blog! Super opisane przygody na motocyklach. Pozdrawiam
    Bajros
    yamaha xt660x

    OdpowiedzUsuń