28 maja 2009

Projekt Wisła, to znaczy jak utopić motocykl !

   Plan wyjazdu zakłada jazdę jak najbliżej Wisły oczywiście z zachowaniem zdrowego rozsądku i poszanowaniem dla wszelkich zakazów. Dowiedzieliśmy się w Fundacji „Ja Wisła”, że nie wolno jeździć po wale i po bezdrożach pomiędzy rzeką a wałem. Można co jakiś czas przejeżdżać przez wał ale tylko po wyznaczonych drogach. 
 
   Wyruszyliśmy z miejscowości Konstancin Jeziorna koło Warszawy. Niestety jeden z nas tego dnia pracował, także start zaplanowaliśmy na godzinę 17. Plan na ten dzień jest następujący - dojechać do Kozienic. Ruszamy !
     Pierwsze kilometry wzdłuż wału przekonują nas, że nie będzie to łatwy wyjazd. Ścieżka którą jedziemy była kiedyś drogą techniczną do ewentualnej naprawy wału  - ale to było dawno temu. Miejscami nie widać jej wcale. Im bardziej oddalamy się od aglomeracji warszawskiej robi się coraz mniej ludzi i zabudowań. W zamian za to aż po horyzont rozciągają się kwitnące sady owocowe, poprzedzielanie szutrowymi szlakami. Coraz niższe słońce wydobywało z krajobrazu żywe i intensywne kolory wiosny. Oczywiście nie da się ciągle jechać przy samej rzece. Czasem musimy odbijać kilka kilometrów w poszukiwaniu mostu nad rzeka wpływającą do Wisły. Pierwszy dłuższy postój robimy dopiero w okolicach elektrowni w Świerżach. Zatrzymujemy się przy starej przeprawie promowej. Trafiamy na zlot miłośników samochodów BMW. Dresy, złote kajdany i palenie gumy to nie jest coś na co mamy ochotę. Dzwoni Maciek - znajomy podróżnik i motocyklista. Zaprasza nas do siebie na kolację. Razem z Justyną swoją drugą połówką witają nas po królewsku. Dziś nocujemy w Kozienicach.

Wiosenne topienie motocykli


 
Pobudka o piątej. Za miastem zjeżdżamy z asfaltu i kierujemy się w stronę rzeki. Jest jeszcze bardzo rześko ale jazda po dziurawych gruntowych drogach szybko nas rozgrzewa.
Zatrzymujemy się. Przed nami coś co wygląda jak kałuża. Jak się później okazało, nie koniecznie. Mizer zsiada z motocykla i próbuje sprawdzić patykiem głębokość wody. Nie przynosi to zadowalającego efektu. Nie zastanawia się długo tylko wchodzi do wody. Głęboko - stwierdza, kiedy woda sięga mu już powyżej kolan. Decyzja - będą super zdjęcia rzucam. Ale ja nie jadę pierwszy - dodaję. Mizer zgłasza się na ochotnika. Będzie ubaw.  Razem z piotrkiem ustawiamy się z aparatami. Rusza, krótki rozpęd i KTM wpada w „kałużę” jakby nie miała dna. Napór wody w połowie przeprawy niemal zatrzymuje motocykl ale Mizer jakoś odzyskuje równowagę i wyjeżdża. Teraz moja kolej. Musze przyznać, że mam sporego pietra. Cóż raz kozie śmierć z tą maksymą wpadam w wodę. Rozbryzg wody całkowicie zasłania mi pole widzenia, staram się pamiętać tylko o dwóch rzeczach: stać na podnóżkach i nie odpuszczać gazu. Nagle silnik cichnie ale już po chwili znów pracuje normalnie. Udało się ! Z relacji chłopaków wynika, że motocykl poza kanapą i kierownicą w najgłębszym miejscu łącznie z wydechem cały był pod wodą i dlatego przez moment nie było go słychać. Trzeci jedzie Piotrek. Niestety motocykl gaśnie w wodzie. Wypychamy go na drogę i ku naszemu zaskoczeniu bez problemu odpala. No to co chłopaki ? Rzucam wyzwanie. Jeszcze raz ! KTM przejeżdża pięknie. Z Tenerą nie jest już kolorowo. Gaśnie w połowie a przy odpaleniu wyrzuca z rury wydechowej sporą ilość pary wodnej. To nam powinno dać do myślenia, ale gdzie tam. Piotrek postanawia spróbować jeszcze raz. Tym razem płynnie i bez postoju w połowie. Scenariusz okazał się taki sam z tą jedną małą różnicą. Po wypchnięciu na drogę tenera nie odpala. Mało tego, rozrusznik nie chce kręcić. Cóż, czas na kawę - rzucam z uśmiechem. Rozbieramy „topielca”, na początek filtr powietrza. Jak można było przypuszczać cały mokry. Jedyna nasza wiedza co należy robić w takich przypadkach to wykręcenie świecy i kręcenie rozrusznikiem w celu wylania wody z silnika. Wszystko fajnie tylko trzeba mieć klucz do świec. Wysyłamy Piotrka po klucz a sami dłubiemy w silniku. Poszukiwania klucza nie przynoszą wymiernego efektu. To znaczy mamy już trzy klucze, ale żaden nie pasuje do Yamachy. Ale nie ma tego złego. Mimo tego braku udaje się nam odpalić motocykl. Niestety olej w silniku zmienił kolor na biały co znaczy, że solidnie zmieszał się z wodą. Decydujemy pojechać powoli do mechanika w Kozienicach i wypłukać silnik. Wszystko byłoby piękne gdyby nie fakt, że muszę jeszcze raz przejechać przez „kałużę”. Innej drogi nie ma. KTM jest dużo wyższy od Tenery więc wpadam w wodę z przekonaniem, że wszystko będzie dobrze. Nie jest ! Przewracam się na środku. Cały motocykl ląduje pod wodą. Jedyne co mam w głowie to uratować aparat. Jest w tankbagu - pod wodą. Z pomocą Piotrka szybko stawiamy KTM-a do pionu i wypychamy z wody. Powtórka z rozrywki. Na szczęście mamy klucz do świecy pasujący do mojego motocykla. Piotrek jedzie do Kozienic do mechanika a ja i Mizer rozbieramy KTM-a. Po wykręceniu świecy naciskam na kopniak. Z silnika wystrzeliwuje w niebo fontanna wody na kilkanaście metrów. Kolejne kopnięcia i kolejne gejzery wody. Ok. po minucie kopania leci już samo powietrze. Odwracamy jeszcze motocykl do góry kołami i wylewamy wodę z wydechu. W międzyczasie dzwonię do kilku mechaników motocyklowych i pytam co mam zrobić. Każdy mówi co innego jeśli chodzi o powagę awarii ale wszyscy są zgodni, że trzeba wypłukać silnik i spróbować go odpalić. W międzyczasie Piotrek płucze już trzeci raz silnik olejem i nadal jest biały. Mechanicy z Kozienic proponują, że mogą przyjechać po mnie busem za 20 zł. Od razu decyduje, że to dobry pomysł. Nie znam się na tym więc wolę żeby motocykl obejrzał ktoś kto wie jak się zabrać do naprawy
Po godzinie jesteśmy już w Kozienicach w warsztacie. Piotrka olej odzyskał swą barwę dopiero po piątej zmianie oleju. Tenera odratowana. Bierzemy się za KTM-a. Po czterech płukankach jest już lepiej, ale olej nadal jest białawy. Na szczęście odpala. Niestety trochę przerywa i gaśnie na wolnych obrotach. Robi się późno i nie zdążymy uporać się z KTM-em dzisiaj Decydujemy, że już i tak nie zdążymy dojechać do Krakowa więc chłopaki wracają do domu. A ja rano wrócę na lawecie. Wolałem nie ryzykować zatarcia silnika lub innej awarii.

Podejście drugie.

 
   Startujemy w piątek po pracy. Do miejsca w którym utopiliśmy motocykle dojeżdżamy asfaltem. Jest już późno więc rozbijamy namioty. W akompaniamencie żab i puchacza pieczemy kiełbaski na ognisku i planujemy palcem po mapie trasę na kolejny dzień. W międzyczasie dojeżdża do nas Kuba na Tenerce. Planuje przejechać jutro z nami kilkadziesiąt kilometrów. Pobudka o świcie. Wschód słońca nad Wisłą to jest to ! O piątej jesteśmy już prawie gotowi do drogi. Jeszcze szybka kawka z kuchenki i ruszamy ! Trzymamy się cały czas w pobliżu wału. Jedziemy tak jak prowadzi nas gruntowa droga. Co jakiś czas korygując kierunek aby nie oddalać się od Wisły. Nie zawsze udaje się jechać drogami gruntowymi czy szutrowymi, są momenty, że trzeba na chwilę wjeżdżać na asfalt. Około siódmej docieramy do Góry Puławskiej. Zatrzymujemy się w przydrożnym barze na jajecznicę. W międzyczasie zrywa się krótka ulewa. Zanim zdążyliśmy dopić kawę po śniadaniu słońce znów wychodzi. Bardzo nas cieszy ten szybki „prysznic” będzie się mniej kurzyło. Wracamy nad Wisłę i docieramy do Janowca. Postanawiamy zrobić sobie małą przerwę na Zwiedzanie zamku.

Zamek w Janowcu – renesansowy zamek budowany w latach 1508 - 1526 na wysokiej skarpie wiślanej w Janowcu, gminie w powiecie puławskim.W latach 1565–1585 miała miejsce przebudowa zamku, w stylu późnorenesansowo-manierystycznym, którą kierował architekt Santi Gucc. Szczególnie w letnim sezonie Janowiec jest ciekawą alternatywą dla obleganego przez turystów Kazimierza Dolnego.

    Rozstajemy się z Kubą, który wraca do domu i jedziemy dalej na południe. Na wysokości wsi Chotcza jadący przodem Piotrek dostrzega w zaroślach na małej górce ruiny starego maleńkiego kościółka. Budowla robi na nas duże wrażenie. Wygląda jakby została opuszczona wiele lat temu. W środku ku naszemu zdziwieniu większość wyposażenia pozostała nie tknięta. Jest tu ołtarz za nim płócienny olejny obraz przedstawiający Matkę Boską i anioły. Są klęczniki i nawet mała ambona. Całość jest tak maleńka, że w środku zmieściło by się około 30 osób. Dowiedzieliśmy się od miejscowych mieszkańców, że z nieznanych przyczyn proboszcz wybudował nieopodal inny kościół a ten pozostawił w niełasce. Po kilku kilometrach docieramy do wsi Borowiec gdzie mieści się Rezerwat Żółwia Błotnego. Piotrek dostrzega stare drewniane czółno stojące na starorzeczu. Długo się nie zastanawia i idzie do pobliskiego gospodarza. Po chwili wraca i oznajmia: Za najtańsze piwo i najtańsze papierosy właściciel pożyczy nam swoją łódź. Padło na mnie jadę do sklepu po „bilety”. Przy okazji kupuję trzy puszki zimnej Coli dla nas. Motocykle zostawiamy u gospodarza a sami wypływamy czółnem na fotograficzne łowy na żółwie. Po kilku minutach pływania robimy sobie przerwę. Otwieram tankbag żeby wyjąć zimną colę. Ku mojemu zaskoczeniu jedna puszka jest pusta. O cholera ! wystrzeliła podczas jazdy i cały napój wylał się do torby. Na szczęście nie zalało sprzętu fotograficznego. Niestety nie mamy zbyt wiele czasu na poszukiwania żółwi więc powoli kierujemy się z powrotem. Korzystając z gościnności gospodarza płuczę zalany tankbag i bagaże ze środka. W kierunku Solca nad Wisłą. W naszych motocyklach powoli kończy się paliwo. Dwóch z nas jedzie już na rezerwie. Pytamy w Solcu o stacje benzynową ale dowiadujemy się, że najbliższa znajduje się w Lipsku. To, nie po drodze, ale trudno, zatankować trzeba. Wracamy nad Wisłę i po kilku kilometrach zatrzymujemy się na obiad w uroczym zakolu rzeki. Jesteśmy tak głodni, że zupki chińskie z chlebem i kiełbasą smakują wybornie. Po jedzeniu robimy sobie półgodzinną siestę. Rozleniwieni drzemką na łonie natury musimy pobudzić się kawą zanim wyruszymy w dalszą drogę. Nie ma co się ociągać, mamy jeszcze sporo drogi przed nami. Dziś chcemy dojechać przynajmniej za Sandomierz.Odcinek drogi przed Tarłowem pełen jest spotkań z ciekawymi zwierzętami. Widzimy lisa spacerującego po łasze po drugiej stronie rzeki. Niestety zanim wyciągnęliśmy aparaty lisek zniknął w zaroślach. Chwilę później jadąc drogą gruntową obserwujemy rodzinę zajęcy bawiącą się na polu ziemniaków. Tego dnia widzieliśmy jeszcze półmetrowego zaskrońca i kilka bażantów. W okolicach Gór Pieprzowych trasa którą jedziemy niespodziewanie kończy się w zaroślach. Widać, że jeszcze kilka lat temu była przejezdna nawet dla samochodów ale chyba dawno już nikt tędy nie jechał. Musimy się zawrócić. Gubimy drogę i znów kończymy w zaroślach. Napotkani wędkarze wskazują nam właściwy kierunek. Zapomnieli tylko dodać, że jest to ścieżka raczej piesza niż dla pojazdów. Czeka nas bardzo stromy kilkudziesięciometrowy podjazd. Z dołu wygląda to strasznie. Trudno, jedziemy. Ponoć na górze jest już normalna szutrówka. Strach ma wielkie oczy, okazuje się , że bez problemu udaje się nam pokonać wzniesienie i znów jedziemy po normalnej drodze.  Wieczorem docieramy do Sandomierza. Robimy zakupy na kolacje i kierujemy się w okolice wsi Skotniki w poszukiwaniu noclegu. Powoli się ściemnia i coraz trudniej wypatrzyć miejsce na biwak. Przez nieuwagę Piotrek wjeżdża w stertę ściętych gałęzi i jedna z nich wykrzywia prowadnicę łańcucha w Tenerze. Efekt jest taki, że spada łańcuch z tylniej zębatki. Postanawiamy rozbić namioty obok pod dębem i dopiero rano zająć się naprawą. W pobliżu nie ma żadnego paleniska, także dziś przygotujemy kolacje na kuchence gazowej. Jesteśmy tak zmęczeni całym dniem jazdy, że chwilę po posiłku kładziemy się spać.

    Rano budzę się mocno przemarznięty. Cały się trzęsę z zimna. Mizer i Piotrek byli przygotowani na zimne majowe noce i wzięli porządne śpiwory. Ja niestety nie. Jak się dowiedziałem po powrocie, tej nocy temperatura spadła do 2 stopni. Dopiero druga gorąca kawa stawia mnie na nogi i odzyskuję dobry humor. Piotrek i Mizer w dwadzieścia minut uporali się z łańcuchem w Tenerce i tuż przed szóstą ruszamy w drogę. Gmina Połaniec przez którą teraz jedziemy zainwestowała w ostatnich latach dużo pieniędzy w drogi. Cały czas wzdłuż wału i między polami wiją się wąskie asfaltowe dróżki. Mają szerokość niewiele większa niż samochód. Wszędzie do tej pory w podobnych miejscach były stare zniszczone ścieżki gruntowe lub szutrowe, a tu niespodzianka. Nawet dojazdy do pól mają asfaltową nawierzchnię. Dzięki temu szybko docieramy do Połańca gdzie postanawiamy zjeść śniadanie. Jest wcześnie i wszystkie knajpy są jeszcze zamknięte, ale znajdujemy mały obskurny motelik, gdzie serwują zestawy śniadaniowe. Za miasteczkiem wracamy znów nad wał i kontynuujemy nasza wycieczkę. Po kilkudziesięciu kilometrach trafiamy na złomowisko starych barek i pogłębiarek stojących na piaszczystej plaży nad rzeką. Wszystkie maszyny są kompletnie przerdzewiałe, widać, że lata świetności mają już za sobą. W pewnym momencie podjeżdża do nas starszy pan na mini quadziku z wnuczkiem. Wygląda to dość komicznie bo ów pojazd sprawia wrażenie jakby był w innej skali niż dosiadający go ludzie. Witamy się, po czym każdy odjeżdża w swoją stronę. Dostrzegam na jednej z barek kompletnie przerdzewiałą nazwę - Kraków. Przypomina nam to, że jeszcze sporo drogi przed nami, tym bardziej, że dziś wieczorem musimy być w domu. Ruszamy. Cały czas trzymamy się blisko wałów. Po kilkunastu kilometrach robimy sobie krótką przerwę na kawę. Podchodzimy do samej rzeki i robimy sobie piknik na piaszczystej plaży. Wisła w tym miejscu nie jest już tak szeroka jak na Mazowszu. Zbieramy pamiątkowe kamyczki i relaksujemy się przed dalszą drogą. Postanawiamy, że nie ma sensu dojeżdżać do samego Krakowa. Gdzieś na wysokości Koszyc chcemy żegnamy się z Wisłą i po obiedzie ruszamy przez Góry Świętokrzyskie do Warszawy.


polecam Slideshow

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz