tekst: Tomasz Wawer zdjęcia: Piotr Mizerski, Piotr Kowalczyk, Jerzy Dudek, Tomasz Wawer.
Tunezja 2010 Piaski Sahary
Przełom lutego i marca był dla nas w tym roku zdecydowanie inny niż zwykle. Zamiast niecierpliwie czekać na wiosnę, razem z przyjaciółmi wybraliśmy się na tunezyjską Saharę aby spróbować sił na piaskach pustyni
W stronę Afryki
Wyruszamy we wtorek 16 lutego wieczorem. Nasz zaprzęg składa się z samochodu dostawczego i przyczepy z czterema motocyklami. Już na pierwszych kilometrach w Polsce pojawiają się pierwsze kłopoty, mianowicie w naszym aucie wysiada ogrzewanie. Na zewnątrz jest -15, w kabinie niewiele więcej, na szczęście w Czechach udaje się nam usunąć awarię i już bez przygód, po 45 godzinach jazdy docieramy na Sycylię.
Zostawiamy auto i przyczepę w Mesynie u Fulwio naszego znajomego Włocha i dalej już na motocyklach kierujemy się w stronę Palermo, gdzie czeka na nas prom. Jest cudownie. Właśnie rozpoczęliśmy sezon motocyklowy, a jest dopiero połowa lutego. Wieczorem odprawiamy siebie i motocykle i po godzinie jesteśmy już na promie. Po dziesięciu ciężkich sztormowych godzinach spędzonych na promie docieramy do Tunezji.
Witaj Afryko!
Podniecenia nie jest w stanie zagłuszyć nawet trwająca w nieskończoność procedura celno-paszportowa. Po trzech godzinach użerania się z celnikami i wypełniania bezsensownych karteczek wjeżdżamy do Tunisu. Jest czwarta rano i bardzo zimno. Krążymy po opustoszałym mieście w poszukiwaniu bankomatu i kantoru. W końcu w którymś z kolei bankomacie udaje nam się wypłacić tunezyjskie dinary. Na wylotówce ze stolicy zatrzymujemy się na pierwszą arabską kawę. Słońce powoli wstaje, robi się cieplej, kawa zaczyna działać, a w nas jakby wstąpiła nowa siła. Szczęśliwi i pobudzeni ruszamy na południe w kierunku gór Atlas.
Mijane pejzaże są dla nas zaskoczeniem. Niewielkie zielone pagórki przypominają raczej Szkocję niż Afrykę. Z godziny na godzinę, widoki zmieniają się na coraz bardziej surowe i pozbawione zieleni.
Na jednym z postojów programuję trasę w nawigacji, aby prowadziła nas po jak najgorszych drogach. Posunięcie to okazuje się strzałem w dziesiątkę i w końcu możemy cieszyć się jazdą po dziurawych bardzo urokliwych szutrowo-glinianych dróżkach. Jesteśmy tak podekscytowani, że ze szczęścia aż krzyczymy. Rozpiera nas pozytywna energia, której tak bardzo brakowało nam podczas zimowych dni bez motocykli. Mimo wszystko po południu dopada nas zmęczenie. Daje o sobie znak bezsenna noc na promie oraz słaba kondycja po 3 miesięcznej przerwie w jeżdżeniu. Znajdujemy sobie miejsce na nocleg w pobliżu małego jeziorka z widokiem na wysokie góry. W nocy temperatura spada prawie do zera, ale jesteśmy na to przygotowani.
W stronę pustyni.
Nazajutrz po rozgrzewającej kawie ruszamy dalej w kierunku miejscowości Mathar. Krajobrazy powoli stają się coraz bardziej surowe. Zielone porośnięte trawą wzgórza, zmieniają się w wyschnięte kamieniste góry, gdzieniegdzie urozmaicone gajami oliwnymi i kaktusami. W ciągu dnia robimy sobie przerwę w małej przydrożnej kawiarni, gdzie na pożegnanie dostajemy w prezencie od właściciela całą zgrzewkę wody mineralnej Twierdzi, że jedziemy w stronę pustyni i woda na pewno nam się przyda. Korygujemy jeszcze trasę, ponieważ chcemy zobaczyć zabytkowe berberyjskie miasto wykute w skale w okolicach miejscowości Sened Gare. Jaskinie Berberów wyglądają naprawdę okazale, zastanawiamy się nawet, czy nie zanocować dziś w jednej z nich, ale rezygnujemy jednak i ruszamy dalej. Powoli musimy się już rozglądać za noclegiem, gdyż zaczyna się ściemniać. Tym razem znajdujemy idealne miejsce w gaju oliwnym.
Górskie oazy
Dzisiaj postanawiamy trochę przyśpieszyć i już asfaltowymi drogami dojechać do Tamerzy - pierwszej górskiej oazy. Wygląda naprawdę okazale, usytuowana jest w samym środku wzgórz fosforytowych i mocno kontrastuje swoją zielenią z nagimi piaskowymi skałami. Zwiedzamy ruiny starego miasteczka znajdującego się na skale, tuż nad gajem palmowym. Podobno stąd pochodzą najlepsze daktyle w Tunezji. Niestety jest za wcześnie żeby spróbować ich prosto z drzewa.
Ruszamy dalej w kierunku Algierskiej granicy. Droga jest fantastyczna. Ciągłe zakręty i serpentyny wijące się wzdłuż skalistego wąwozu robią na nas niesamowite wrażenie. Nie możemy się zdecydować, czy zatrzymywać się co chwilę na zdjęcia, czy po prostu cieszyć się jazdą. Wybieramy to drugie, ale już po kilkunastu kilometrach góry nagle się kończą, a przed nami ukazuje się półpustynia, ciągnąca się daleko po sam horyzont i wyschnięte słone jezioro. Asfaltowa droga prowadzi groblą wzdłuż jeziora, lecz my decydujemy się pojechać po jeziorze. Uczucie jest niesamowite. Powierzchnia jeziora jest dość miękka, ale da się jechać. Wyznaczamy kierunek do najbliższego miasta i jedziemy na azymut.
Zabawa kończy się dość szybko, gdy wjeżdżamy w bardziej grząski obszar. Efekt jest taki, że trzy motocykle ugrzęzły na dobre w słonym, kleistym błocie. Przez kolejne trzydzieści minut próbujemy wyswobodzić się z błota, po czym pokornie wracamy na asfalt. Motocykle i nasze ubrania wyglądają strasznie. Są tak oklejone, że każdy waży co najmniej dziesięć kilo więcej. Za pomocą patyków próbujemy pozbyć się tego syfu, ale po chwili poddajemy się. W najbliższym mieście znajdujemy myjnie i ku zdziwieniu pracowników spłukujemy błoto z motocykli i siebie. Robimy duże zapasy paliwa i wody i kierujemy się nad wielkie słone jezioro Szott. Po dzisiejszej nauczce postanawiamy objechać je dookoła od zachodu w stronę prawdziwej pustyni wzdłuż granicy Algierskiej.
Pierwsza noc na pustyni.
Żegnamy się z asfaltem i wjeżdżamy na szutrowo-kamienistą dróżkę. Ekscytacja rośnie, już nie możemy się doczekać, kiedy dojedziemy do prawdziwej piaskowej pustyni. Droga jest dość trudna technicznie, więc musimy jechać na stojąco. Ciągłe górki i dołki i duże kamienie, które potrafią wybić kierownicę z rąk sprawiają, że co trzydzieści minut robimy sobie postój na chwilę odpoczynku i ugaszenie pragnienia. Krajobrazy wokół nas powoli się zmieniają. Małe pustynne krzaczki powoli stają się coraz rzadsze i pojawiają się pierwsze małe wydmy. Nie przyzwyczajeni do jazdy po grząskim piasku zliczamy pierwsze niegroźne wywrotki. Zmęczenie daje się nam już mocno we znaki. Zbliżający się zmierzch sprawia, że musimy przerwać jazdę i szukać noclegu. Zajmuje nam to chwilę. Po prostu zjeżdżamy z drogi na kilka metrów i rozbijamy namioty. Mimo zmęczenia długo siedzimy przy herbacie i rozmawiamy o wyjeździe. Nie możemy wyjść z podziwu, że jeszcze kilka dni temu odśnieżaliśmy co rano samochody i zmagaliśmy się z kilkunasto stopniowym mrozem.
Witaj Saharo
Rano pełni sił i zapału ruszamy do Douz, miasta, z którego prowadzi szlak na Wielki Erg Wschodni, czyli prawdziwą Saharę. Robimy ostatnie zapasy wody i przez wielkie słynne wrota pustyni wjeżdżamy na piaszczyste pustkowie. Po wczorajszym treningu idzie nam całkiem sprawnie. Oczywiście tempo mamy bardzo powolne, ale poruszamy się do przodu. Otaczający nas ze wszystkich stron piach i małe wydmy sprawiają, że bardzo łatwo stracić orientacje w terenie. Gdybyśmy nie mieli nawigacji, zapewne pogubilibyśmy się i nie wiedzieli, gdzie jechać. Po kilkudziesięciu kilometrach zmienia się krajobraz na bardziej kamienisty z wyraźnie widoczną drogą ciągnącą się daleko po horyzont. Możemy trochę przyspieszyć. Po chwili dostrzegam w oddali dużą wydmę stojącą samotnie. Długo się nie zastanawiam i skręcam w jej kierunku. Pod kaskiem tłumią się myśli, czy uda mi się wjechać. Jest dość duża ale nie odpuszczam. Na pełnym gazie atakuję piaszczyste zbocze. Spod tylnego koła tryska fontanna piask, ale nie tracę prędkości i wjeżdżam na sam szczyt. Jestem tak szczęśliwy, że w napadzie euforii krzyczę. Macham do chłopaków, żeby też spróbowali. Po chwili jesteśmy we czterech na górze. Zgodnie stwierdzamy, że to jest to o czym już od dawna marzyliśmy.
Kawa na pustyni
Po kolejnych kilkunastu kilometrach otoczenie znów się zmienia. Kamienie powili znikają pod piaskiem, którego kolor jest ciemniejszy i bardziej pomarańczowy niż ten, przez który jechaliśmy wcześniej. Robimy sobie małą sesje zdjęciową na piasku i ruszamy dalej w kierunku oazy Ksar Ghilane. W pewnym momencie w oddali widzę mały berberyjski namiot. Podjeżdżamy bliżej i okazuje się, że jest to kawiarnia. Zamawiamy po kawie i zimnej coli i odpoczywamy w cieniu namiotu. Od właściciela dowiadujemy się jak oni to robią, że pośrodku pustyni możemy kupić zimne napoje. Na migi tłumaczy nam, że zakopuje napoje w głębokich jamach w ziemi i kiedy pojawiają się klienci wykopuje zimny napój. Genialne! Smakuje cudownie.
Do Ksar Ghilane mamy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów po pustyni. Powoli robi się późno, więc niedługo będzie trzeba rozbić gdzieś namioty. Z pomocą przychodzi nam właściciel kolejnej napotkanej pustynnej kawiarni. Za niewielką opłatą proponuje nam nocleg w dużym namiocie, kolację i rano śniadanie. Bez zastanowienia korzystamy z oferty.
Kolejny dzień zaczynamy o świcie. Chcemy wyruszyć zanim temperatura stanie się uciążliwa. Teren okazuje się jeszcze trudniejszy niż wcześniej. Wydmy są małe, ale bardzo strome co skutkuje ciągłym zakopywaniem motocykli i drastycznym spadkiem tempa. Przez trzy godziny pokonujemy zaledwie kilkanaście kilometrów. Jesteśmy mocno zmęczeni, ale mimo wszystko staramy się jechać dalej. Po dwóch kolejnych godzinach walki z piaskiem na horyzoncie ukazuje się oaza Ksar Ghilane. Widok jest dość surrealistyczny. Pośrodku pustyni rośnie las palm. Ostatkiem sił wjeżdżamy do oazy, a tam coś, czego się nie spodziewaliśmy. Raj! Restauracja, pole namiotowe i staw, w którym można się wykąpać. Od razu wskakujemy do wody i moczymy się pół godziny. Cudowne uczucie. Mimo, że nie jest jeszcze późno zostajemy tu do jutra.
Warowne Ksary
Nazajutrz kierujemy się na wschód w stronę Tatuine, w okolicach którego zwiedzamy ruiny zabytkowych spichlerzy. Największe wrażenie robi na nas Ksar Outled Soltane. Świetnie zachowany jest wielką atrakcją turystyczną. Na szczęście jest zima, więc poza nami nie ma żadnych turystów. Kolejnego dnia jedziemy do Ksaru Hadada, miejsca w którym kręcono niektóre sceny z filmu Gwiezdne Wojny. Czas nas goni, więc powoli kierujemy się w stronę Tunisu. Trasę rozkładamy sobie na dwa dni, podczas których zwiedzamy wschodnie wybrzeże Tunezji.
W stronę Afryki
Wyruszamy we wtorek 16 lutego wieczorem. Nasz zaprzęg składa się z samochodu dostawczego i przyczepy z czterema motocyklami. Już na pierwszych kilometrach w Polsce pojawiają się pierwsze kłopoty, mianowicie w naszym aucie wysiada ogrzewanie. Na zewnątrz jest -15, w kabinie niewiele więcej, na szczęście w Czechach udaje się nam usunąć awarię i już bez przygód, po 45 godzinach jazdy docieramy na Sycylię.
Zostawiamy auto i przyczepę w Mesynie u Fulwio naszego znajomego Włocha i dalej już na motocyklach kierujemy się w stronę Palermo, gdzie czeka na nas prom. Jest cudownie. Właśnie rozpoczęliśmy sezon motocyklowy, a jest dopiero połowa lutego. Wieczorem odprawiamy siebie i motocykle i po godzinie jesteśmy już na promie. Po dziesięciu ciężkich sztormowych godzinach spędzonych na promie docieramy do Tunezji.
Witaj Afryko!
Podniecenia nie jest w stanie zagłuszyć nawet trwająca w nieskończoność procedura celno-paszportowa. Po trzech godzinach użerania się z celnikami i wypełniania bezsensownych karteczek wjeżdżamy do Tunisu. Jest czwarta rano i bardzo zimno. Krążymy po opustoszałym mieście w poszukiwaniu bankomatu i kantoru. W końcu w którymś z kolei bankomacie udaje nam się wypłacić tunezyjskie dinary. Na wylotówce ze stolicy zatrzymujemy się na pierwszą arabską kawę. Słońce powoli wstaje, robi się cieplej, kawa zaczyna działać, a w nas jakby wstąpiła nowa siła. Szczęśliwi i pobudzeni ruszamy na południe w kierunku gór Atlas.
Mijane pejzaże są dla nas zaskoczeniem. Niewielkie zielone pagórki przypominają raczej Szkocję niż Afrykę. Z godziny na godzinę, widoki zmieniają się na coraz bardziej surowe i pozbawione zieleni.
Na jednym z postojów programuję trasę w nawigacji, aby prowadziła nas po jak najgorszych drogach. Posunięcie to okazuje się strzałem w dziesiątkę i w końcu możemy cieszyć się jazdą po dziurawych bardzo urokliwych szutrowo-glinianych dróżkach. Jesteśmy tak podekscytowani, że ze szczęścia aż krzyczymy. Rozpiera nas pozytywna energia, której tak bardzo brakowało nam podczas zimowych dni bez motocykli. Mimo wszystko po południu dopada nas zmęczenie. Daje o sobie znak bezsenna noc na promie oraz słaba kondycja po 3 miesięcznej przerwie w jeżdżeniu. Znajdujemy sobie miejsce na nocleg w pobliżu małego jeziorka z widokiem na wysokie góry. W nocy temperatura spada prawie do zera, ale jesteśmy na to przygotowani.
W stronę pustyni.
Nazajutrz po rozgrzewającej kawie ruszamy dalej w kierunku miejscowości Mathar. Krajobrazy powoli stają się coraz bardziej surowe. Zielone porośnięte trawą wzgórza, zmieniają się w wyschnięte kamieniste góry, gdzieniegdzie urozmaicone gajami oliwnymi i kaktusami. W ciągu dnia robimy sobie przerwę w małej przydrożnej kawiarni, gdzie na pożegnanie dostajemy w prezencie od właściciela całą zgrzewkę wody mineralnej Twierdzi, że jedziemy w stronę pustyni i woda na pewno nam się przyda. Korygujemy jeszcze trasę, ponieważ chcemy zobaczyć zabytkowe berberyjskie miasto wykute w skale w okolicach miejscowości Sened Gare. Jaskinie Berberów wyglądają naprawdę okazale, zastanawiamy się nawet, czy nie zanocować dziś w jednej z nich, ale rezygnujemy jednak i ruszamy dalej. Powoli musimy się już rozglądać za noclegiem, gdyż zaczyna się ściemniać. Tym razem znajdujemy idealne miejsce w gaju oliwnym.
Górskie oazy
Dzisiaj postanawiamy trochę przyśpieszyć i już asfaltowymi drogami dojechać do Tamerzy - pierwszej górskiej oazy. Wygląda naprawdę okazale, usytuowana jest w samym środku wzgórz fosforytowych i mocno kontrastuje swoją zielenią z nagimi piaskowymi skałami. Zwiedzamy ruiny starego miasteczka znajdującego się na skale, tuż nad gajem palmowym. Podobno stąd pochodzą najlepsze daktyle w Tunezji. Niestety jest za wcześnie żeby spróbować ich prosto z drzewa.
Ruszamy dalej w kierunku Algierskiej granicy. Droga jest fantastyczna. Ciągłe zakręty i serpentyny wijące się wzdłuż skalistego wąwozu robią na nas niesamowite wrażenie. Nie możemy się zdecydować, czy zatrzymywać się co chwilę na zdjęcia, czy po prostu cieszyć się jazdą. Wybieramy to drugie, ale już po kilkunastu kilometrach góry nagle się kończą, a przed nami ukazuje się półpustynia, ciągnąca się daleko po sam horyzont i wyschnięte słone jezioro. Asfaltowa droga prowadzi groblą wzdłuż jeziora, lecz my decydujemy się pojechać po jeziorze. Uczucie jest niesamowite. Powierzchnia jeziora jest dość miękka, ale da się jechać. Wyznaczamy kierunek do najbliższego miasta i jedziemy na azymut.
Zabawa kończy się dość szybko, gdy wjeżdżamy w bardziej grząski obszar. Efekt jest taki, że trzy motocykle ugrzęzły na dobre w słonym, kleistym błocie. Przez kolejne trzydzieści minut próbujemy wyswobodzić się z błota, po czym pokornie wracamy na asfalt. Motocykle i nasze ubrania wyglądają strasznie. Są tak oklejone, że każdy waży co najmniej dziesięć kilo więcej. Za pomocą patyków próbujemy pozbyć się tego syfu, ale po chwili poddajemy się. W najbliższym mieście znajdujemy myjnie i ku zdziwieniu pracowników spłukujemy błoto z motocykli i siebie. Robimy duże zapasy paliwa i wody i kierujemy się nad wielkie słone jezioro Szott. Po dzisiejszej nauczce postanawiamy objechać je dookoła od zachodu w stronę prawdziwej pustyni wzdłuż granicy Algierskiej.
Pierwsza noc na pustyni.
Żegnamy się z asfaltem i wjeżdżamy na szutrowo-kamienistą dróżkę. Ekscytacja rośnie, już nie możemy się doczekać, kiedy dojedziemy do prawdziwej piaskowej pustyni. Droga jest dość trudna technicznie, więc musimy jechać na stojąco. Ciągłe górki i dołki i duże kamienie, które potrafią wybić kierownicę z rąk sprawiają, że co trzydzieści minut robimy sobie postój na chwilę odpoczynku i ugaszenie pragnienia. Krajobrazy wokół nas powoli się zmieniają. Małe pustynne krzaczki powoli stają się coraz rzadsze i pojawiają się pierwsze małe wydmy. Nie przyzwyczajeni do jazdy po grząskim piasku zliczamy pierwsze niegroźne wywrotki. Zmęczenie daje się nam już mocno we znaki. Zbliżający się zmierzch sprawia, że musimy przerwać jazdę i szukać noclegu. Zajmuje nam to chwilę. Po prostu zjeżdżamy z drogi na kilka metrów i rozbijamy namioty. Mimo zmęczenia długo siedzimy przy herbacie i rozmawiamy o wyjeździe. Nie możemy wyjść z podziwu, że jeszcze kilka dni temu odśnieżaliśmy co rano samochody i zmagaliśmy się z kilkunasto stopniowym mrozem.
Witaj Saharo
Rano pełni sił i zapału ruszamy do Douz, miasta, z którego prowadzi szlak na Wielki Erg Wschodni, czyli prawdziwą Saharę. Robimy ostatnie zapasy wody i przez wielkie słynne wrota pustyni wjeżdżamy na piaszczyste pustkowie. Po wczorajszym treningu idzie nam całkiem sprawnie. Oczywiście tempo mamy bardzo powolne, ale poruszamy się do przodu. Otaczający nas ze wszystkich stron piach i małe wydmy sprawiają, że bardzo łatwo stracić orientacje w terenie. Gdybyśmy nie mieli nawigacji, zapewne pogubilibyśmy się i nie wiedzieli, gdzie jechać. Po kilkudziesięciu kilometrach zmienia się krajobraz na bardziej kamienisty z wyraźnie widoczną drogą ciągnącą się daleko po horyzont. Możemy trochę przyspieszyć. Po chwili dostrzegam w oddali dużą wydmę stojącą samotnie. Długo się nie zastanawiam i skręcam w jej kierunku. Pod kaskiem tłumią się myśli, czy uda mi się wjechać. Jest dość duża ale nie odpuszczam. Na pełnym gazie atakuję piaszczyste zbocze. Spod tylnego koła tryska fontanna piask, ale nie tracę prędkości i wjeżdżam na sam szczyt. Jestem tak szczęśliwy, że w napadzie euforii krzyczę. Macham do chłopaków, żeby też spróbowali. Po chwili jesteśmy we czterech na górze. Zgodnie stwierdzamy, że to jest to o czym już od dawna marzyliśmy.
Kawa na pustyni
Po kolejnych kilkunastu kilometrach otoczenie znów się zmienia. Kamienie powili znikają pod piaskiem, którego kolor jest ciemniejszy i bardziej pomarańczowy niż ten, przez który jechaliśmy wcześniej. Robimy sobie małą sesje zdjęciową na piasku i ruszamy dalej w kierunku oazy Ksar Ghilane. W pewnym momencie w oddali widzę mały berberyjski namiot. Podjeżdżamy bliżej i okazuje się, że jest to kawiarnia. Zamawiamy po kawie i zimnej coli i odpoczywamy w cieniu namiotu. Od właściciela dowiadujemy się jak oni to robią, że pośrodku pustyni możemy kupić zimne napoje. Na migi tłumaczy nam, że zakopuje napoje w głębokich jamach w ziemi i kiedy pojawiają się klienci wykopuje zimny napój. Genialne! Smakuje cudownie.
Do Ksar Ghilane mamy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów po pustyni. Powoli robi się późno, więc niedługo będzie trzeba rozbić gdzieś namioty. Z pomocą przychodzi nam właściciel kolejnej napotkanej pustynnej kawiarni. Za niewielką opłatą proponuje nam nocleg w dużym namiocie, kolację i rano śniadanie. Bez zastanowienia korzystamy z oferty.
Kolejny dzień zaczynamy o świcie. Chcemy wyruszyć zanim temperatura stanie się uciążliwa. Teren okazuje się jeszcze trudniejszy niż wcześniej. Wydmy są małe, ale bardzo strome co skutkuje ciągłym zakopywaniem motocykli i drastycznym spadkiem tempa. Przez trzy godziny pokonujemy zaledwie kilkanaście kilometrów. Jesteśmy mocno zmęczeni, ale mimo wszystko staramy się jechać dalej. Po dwóch kolejnych godzinach walki z piaskiem na horyzoncie ukazuje się oaza Ksar Ghilane. Widok jest dość surrealistyczny. Pośrodku pustyni rośnie las palm. Ostatkiem sił wjeżdżamy do oazy, a tam coś, czego się nie spodziewaliśmy. Raj! Restauracja, pole namiotowe i staw, w którym można się wykąpać. Od razu wskakujemy do wody i moczymy się pół godziny. Cudowne uczucie. Mimo, że nie jest jeszcze późno zostajemy tu do jutra.
Warowne Ksary
Nazajutrz kierujemy się na wschód w stronę Tatuine, w okolicach którego zwiedzamy ruiny zabytkowych spichlerzy. Największe wrażenie robi na nas Ksar Outled Soltane. Świetnie zachowany jest wielką atrakcją turystyczną. Na szczęście jest zima, więc poza nami nie ma żadnych turystów. Kolejnego dnia jedziemy do Ksaru Hadada, miejsca w którym kręcono niektóre sceny z filmu Gwiezdne Wojny. Czas nas goni, więc powoli kierujemy się w stronę Tunisu. Trasę rozkładamy sobie na dwa dni, podczas których zwiedzamy wschodnie wybrzeże Tunezji.
Film z naszej wyprawy do Tunezji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz