2 lipca 2009

Zakarpacie 2009




Zakarpacie w dwóch aktach

tekst: Tomasz Wawer zdjęcia: Piotr Mizerski, Piotr  Kowalczyk, Tomasz Wawer.
Ukraińskie Zakarpacie od zawsze nas ciągnęło. Różnorodność kulturowa, bezkresne połoniny, nieprzewidywalne górskie ścieżki i po prostu ucieczka od wielkomiejskiej cywilizacji w towarzystwie najbliższych przyjaciół, to nasza recepta na udany wyjazd.

   Wyruszamy z Warszawy w składzie: ja, Piotrek „Kowal” i drugi Piotrek „Mizer”. Kierunek - dziki wschód, Ukraina wita nas mocno sfatygowaną nawierzchnią, dla naszych motocykli z 30-centymetrowym skokiem zawieszenia nie stanowi to większego kłopotu. W pierwszym miasteczku zatrzymujemy się na obowiązkowy barszcz ukraiński i pielemienie (małe ukraińskie pierożki nadziewane mięsem). Pierwszy cel naszej wyprawy to połonina Runa w Rejonie Wielkobereżniańskim. Wybieramy drogę od północy. Na mapie wygląda jak ścieżka dla pieszych, więc powinniśmy dać radę. Za ostatnia wsią Liutą asfalt w końcu się kończy. Wreszcie  szuter. Z upływem kilometrów nawierzchnia staje się coraz bardziej wymagająca. 

Podejście pierwsze 

Ostre kamienie, strumienie i miejscami mocno błotniste odcinki. Zatrzymujemy się pod ostrym podjazdem.
- Wjedziemy? - pytam z niedowierzaniem. Chłopaki patrzą bez przekonania, ale nie ma odwrotu. Jedynka, ostatnie spojrzenie na podjazd i ognia. Jest stromo, tylne koło buksuje wyrywając kamienie zmieszane z błotem i starymi liśćmi, ale jakoś jadę. Cały czas próbuję utrzymać równowagę i ani na chwilkę nie odpuszczać gazu. W końcu udaje się. Zostawiam motocykl na górze i schodzę zobaczyć, jak idzie chłopakom. Kowal zatrzymał się w połowie i macha mi ręką, żebym zszedł. Po chwili oznajmia, że chyba spalił sprzęgło. Chwila namysłu. Jest już późno, więc musimy zanocować tu w górach. Decydujemy, że rano zjedziemy wszyscy do najbliższej wsi i tam poszukamy jakiegoś miejsca, gdzie będzie można rozebrać sprzęgło. Tam gdzie zostawiłem motocykl, widziałem kawałek w miarę płaskiej powierzchni na rozbicie namiotu. We trzech wpychamy Tenerę na górę. Mimo kiepskiego początku wyjazdu wciąż mamy dobre humory. Pewnie dlatego, że możemy w końcu zjeść zupkę z kuchenki, napić się herbaty i wsłuchać w szum drzew. Coś, czego w wielkomiejskim życiu tak bardzo nam brakowało.

Napęd grawitacyjny
 
Rano podejmujemy decyzję: przepakowujemy bagaże z motocykla Piotrka na nasze, a on zjeżdża z nami na zgaszonym silniku wykorzystując tylko grawitację. Początek idzie zaskakująco sprawnie. Cały czas jest z góry, więc nie ma problemu z jazdą. Jednak im niżej, tym  Piotrkowi jest coraz ciężej. W końcu wspólnymi siłami docieramy do w miarę niezłej nawierzchni. Proponuję żeby spróbować holu. Do najbliższej wsi mamy jeszcze około 15 kilometrów. Z dwóch pasów do bagażu robimy linkę holowniczą. Powolutku ruszamy. Jakoś się sprawdza, ale musimy jechać bardzo powoli. Drodze daleko jeszcze do miana utwardzonej i nawet samemu nie jest łatwo tędy jechać. Postanawiamy dojechać do domu, z którego wczoraj jak jechaliśmy w góry, ktoś nas pozdrawiał. Okazuje się to strzałem w dziesiątkę. Owym sympatycznym człowiekiem okazał się Paweł - cudowny człowiek, który - jak się później okaże - jeszcze nieraz zaoferował nam wielka bezinteresowną pomoc. Oczywiście możemy skorzystać z jego garażu. Po rozebraniu sprzęgła wniosek jest tylko jeden: potrzebujemy nowego.

Szybki kurs mechaniki
 
Pierwsza osoba, która przychodzi nam do głowy to Czarek zwany Ramiresem z motocyklowego forum Africa Twin. Po pierwszym telefonie już wiemy, że będzie nowe sprzęgło a inny motocyklista z Przemyśla (również o imieniu Paweł) przywiezie nam je na granicę. Nasza wyprawa właśnie została uratowana.
Następnego dnia zostajemy w Wiszce, w pensjonacie Krokus prowadzonym przez Vadika. Nasi nowi znajomi zapraszają nas wieczorem na kolację. Szybko się aklimatyzujemy, a bariery językowe znikają po godzinie. Po prostu my mówimy do nich po polsku, oni do nas po ukraińsku lub rosyjsku i bez problemu się rozumiemy. Rano Mizer jedzie na granicę po sprzęgło, a my z Kowalem zabieramy się za motocykl. Po pięciu godzinach przyjeżdża nowa część. Możemy wszystko składać. Piotrek przykręcając ostatnią śrubę do kosza sprzęgłowego nagle siarczyście przeklina i rzuca narzędzia na ziemię. Okazało się, że ukręcił śrubę. Jest wściekły.
- Panowie, spokojnie - rzucam. - Może coś wymyślimy. Próbuję ułamaną główką śruby wykręcić pozostały gwint. Udaje się! Po chwili trzymam już felerną śrubę w ręku. Teraz musimy znaleźć taką samą lub zamienić wszystkie na jednakowe. Decydujemy się na drugi wariant rozkręcając przy tym odrobinę KTM-y. Skręcamy, regulujemy i .... działa. Powoli robi się wieczór, więc zostajemy u Wadika na kolejną noc. Musimy trochę zmienić plany na kolejne dni. Sprzęgło trzeba teraz spokojnie dotrzeć, więc nie możemy od razu pchać się w teren. 

Na Czarnohorę

Postanawiamy okrążyć Zakarpacie od południa, a potem wracać przez połoniny do Polski. Na początek wybieramy połoninę Czarnochora. Po 300 kilometrach po asfalcie czas wjechać w góry. Z Rachowa skręcamy na miejscowość Bogdan i w końcu szutry. Im wyżej się wspinamy, tym droga robi się coraz ciekawsza. Coraz więcej błota i kamieni. Pojawiają się pierwsze przejazdy przez rzeki. Woda sięga do pasa, więc nie ryzykujemy i przeprowadzamy motocykle wyłączając wcześniej silniki. Dalej jest coraz gorzej. Widać, że droga owszem kiedyś tu była, ale to było dawno temu. Podczas przejazdu przy ruinach starego mostu tracę równowagę i wywracam się na stalowe podpory. Upadek jest o tyle niefortunny, że urywam mocowanie linki dekompresora. Podnoszę motocykl i próbuje odpalić. Cisza. Wszystko zgasło. Nie mam prądu. Zmęczony i zdenerwowany proponuję chłopakom rozbicie obozu. Nie mam już siły szukać awarii. Odkładam to na jutro. Tym bardziej, że robi się ciemno. Rozbijamy namioty, a w tym czasie Piotrek organizuje drewno na ognisko i ciepłą strawę. Po posileniu się postanawiam jednak zajrzeć do motocykla. Przyczyna awarii jest banalna: odkręcona klema od akumulatora.

Rano wstajemy skoro świt. Czeka nas bardzo trudny podjazd. Po dwóch godzinach walki terenem dojeżdżamy do polany, na której droga się urywa. Wygląda na to, że będziemy musieli zawrócić. Paweł z Wiszki twierdził wcześniej, że droga jest dobra i bez problemu dojedziemy na połoninę. Cóż - po prostu pomyliliśmy drogę. Nie ma wyjścia, zawracamy. Po drodze spotykamy drwali, którzy tłumaczą nam, gdzie powinniśmy pojechać. Postanawiamy, że teraz będziemy pytać każdą napotkaną osobę, czy dobrze jedziemy. Metoda się sprawdza. Wspinamy się szutrowo kamienistymi serpentynami na samą połoninę. Faktycznie, trasa nie jest trudna. Paweł miał rację. W końcu naszym oczom ukazuje się długo oczekiwana Połonina Czarnochora. Tego było nam trzeba. Wszędzie, gdzie się nie spojrzy widać ciągnącą się po horyzont panoramę Karpat. W oddali widać szałas, w którym miejscowi górale wyrabiają kozi ser. Idziemy się przywitać i porozmawiać. Pytają nas, czy nie mamy cukru. Zostało nam dosłownie kilka łyżeczek. Oddajemy wszystko, co mamy. W zamian dostajemy prawdziwą bryndze.
Posileni ruszamy dalej w kierunku szczytu Stig. Niestety, na samą górę dojechać nie możemy, ponieważ jest to granica z Rumunią, zabezpieczona drutem kolczastym. W oddali ponad linią drzew widać oświetlony niskim słońcem szczyt Czarnochora. Tam też się kierujemy. Na końcu drogi, którą jedziemy znajduje się zagroda. Szukamy właściciela, ale nikt nie odpowiada. Chcieliśmy się dowiedzieć, którędy musimy jechać, aby dotrzeć na Czarnochorę. Powoli robi się wieczór. Tym razem postanawiamy rozbić obóz na połoninie. Rozkładamy namioty niedaleko zagrody i szykujemy kolację. W międzyczasie przychodzi do nas gospodarz. Przedstawia się, że jest Hucułem. Chwilę rozmawiamy o Huculszczyźnie i o życiu w górach. Opowiada nam, że poprzedniej nocy cała połonina była w śniegu. Trochę nas to szokuje: przecież mamy lipiec. Na pożegnanie śpiewa nam pasterską, huculską pieśń. Brzmi niesamowicie. Efekt potęguje echo niosące donośny głos daleko w doliny.
Noc jest bardzo zimna. Temperatura spada poniżej 5o. Rano korzystamy z zaproszenia gospodarza i stawiamy się na degustację wędzonej bryndzy. Ser wędzi się nad paleniskiem pośrodku głównej izby. To najlepszy ser kozi, jaki w życiu jadłem.

Droga przez mękę.
 
Plan na ten dzień to zjechać z połoniny w kierunku Ciornej Tisy i dalej przez góry do Koloczawy. Paweł uprzedzał nas, że jest to bardzo ciężki odcinek drogi i mimo, że ma ok. 50 kilometrów, musimy poświęcić na niego cały dzień. Zjeżdżamy tą samą drogą, co wjechaliśmy - nie ryzykujemy. Chcemy być jutro pod połoniną Borżawa. Po trzech godzinach jesteśmy już w Ciornej Tisie. Jedziemy. Droga wygląda świetnie. Dziurawy, szeroki, ubity szuter wijący się wzdłuż rzeki Tisy. Po drodze zatrzymujemy się na obiad w przydrożnej wiacie.  Zregenerowani i pobudzeni kawą ruszamy dalej. Docieramy do Turbazy Uniwersytetu Lwowskiego - pustego wówczas budynku, w którym pomieszkują studenci podczas praktyk. Po chwili zastanowienia decydujemy się zostać tu na noc. Rozbijamy namiot przy drewnianej wiacie. W końcu mamy trochę czasu na pranie i porządną kąpiel w strumieniu. Kolejny dzień nie zapowiada się łatwo.    Całą noc padało i droga jest rozmoczona i bardzo śliska. W koleinach zrobiły się małe strumienie, a przestrzeń pomiędzy nimi jest tak śliska, że i tak w nie wpadamy.   Nie ma wyjścia: trzeba jechać w koleinie. Po godzinie jesteśmy wykończeni i kompletnie ubłoceni. Czarne ubrania Kowala i Mizera są w kolorze błota. Jest coraz ciężej. Ja wpadłem w gigantyczną koleinę, miejscami osiągającą głębokość metra. Nie ma szans wyjechania z niej. Widać, że droga tu była, ale dawno temu. W końcu widać koniec męki i dobrą szutrówkę. Skaczemy z radości. Ostatnie kilka kilometrów pokonujemy w trzy godziny.

Road to hell
 
Kierunek - droga nr 720. Na mapie zaznaczona jako żółta, więc nie powinno być niespodzianek. Bardzo się jednak mylimy. 720-tka okazuje się strumieniem w wąwozie, który przez miejscowych uznany jest jako droga i tak też zaznaczony na mapie. Witaj przygodo! Przynajmniej się trochę umyjemy z błota. Jedziemy. Nie jest tak źle jak myśleliśmy. Oczywiście nie obywa się bez wywrotek w wodę, ale jak się rozpędzi motocykl powyżej 15 kilometrów na godzinę jedzie się całkiem dobrze. Jedyny pojazd, jaki spotykamy to wielka rosyjska ciężarówka Kraz z napędem na sześć kół. Od kierowcy dowiadujemy się, jak powinniśmy jechać dalej. Uprzedza nas, że będzie jeden bardzo ciężki i stromy podjazd i że możemy nie dać rady. Po kilku kilometrach jazdy strumieniem docieramy do normalnej, gruntowej drogi. Podjazd faktycznie jest stromy. Ma około 300 metrów, z czego pierwsze 150 wygląda strasznie. Czarne myśli potęguje rozmoczona nawierzchnia. Pierwszy jedzie Kowal. Już po kilku metrach góra go pokonuje. Zmiana taktyki: On jedzie, a my go pchamy. Tylne koło buksuje na kamieniach do tego stopnia, że czuć paloną gumę. Po pół godzinie, całkiem wykończeni, meldujemy się na górze. Mamy dość, a jeszcze trzeba wtaszczyć dwa motocykle. Po kolejnych dwóch godzinach w komplecie meldujemy się na szczycie. Ze zmęczenia jesteśmy półżywi: przewracamy się przy próbie wsiadania na motocykl. Długo się nie zastanawiamy. Decyzja: dalej już dziś nie jedziemy. Tym bardziej, że widok ze szczytu jest powalający. W dolinie widać zabudowania Kolczawy a wokoło, gdzie nie spojrzeć, otaczające ze wszystkich stron góry. Rozbijamy obóz z widokiem na panoramę Karpat. Po chwili nasze szczęście trochę przygasa. Ze zmęczenia zapomnieliśmy napełnić butelki z wodą. Z opresji ratuje nas Kowal. Bez zastanowienia bierze puste butelki i schodzi w dół. Tego dnia mieliśmy dojechać do Wołowca i zrobić zakupy. Nie dotarliśmy, trzeba więc będzie nasycić się tym co zostało. Nieformalnie pełnię funkcję kucharza, postanawiam więc wrzucić wszystko co mamy do garnka, zalać wodą, chwilę pogotować i zobaczyć co wyjdzie. Połączenie kilku gorących kubków, kawałka starego chleba, resztek kiełbasy, bryndzy i przypraw z chińskich zupek owocuje wielką ucztą. Nasyceni i szczęśliwi próbujemy podsumować dwa ostatnie dni. Przejechaliśmy 130 kilometrów, co zajęło nam około 20 godzin. Zgodnie stwierdzamy, że było warto, chociaż plany wyjazdu były zupełnie inne i nie udało się zdobyć połoniny Borżawy. Kolejnego dnia zjeżdżamy do Koloczawy i już asfaltami jedziemy do granicy z Polską. Czas pokaże, że już niedługo Zakarpacie ponownie mnie przywita.

Trzy tygodnie później - Akt II

Ruszamy tym razem w zmienionym składzie: ja i Mariusz. Charakter wyjazdu też się trochę zmienia. Wyruszamy samochodem z przyczepą, na której wieziemy motocykle. Zdecydowaliśmy się na takie rozwiązanie ze względu na motocykl Mariusza. Jego KTM EXC-R 450 niespecjalnie się bowiem nadaje do długiej jazdy po asfalcie.
Już na granicy pojawiają się utrudnienia, kiedy wręczamy na przejściu ukraińskiemu celnikowi cztery dowody rejestracyjne. Patrzy na nas i twierdzi niet, nielzia. Nie można.
- Nas jest dwóch i mamy cztery dowody. Nie da rady - twierdzi. Oczywiście wiemy, o co chodzi - chce  łapówkę. Po długich dyskusjach, szczegółowej kontroli bagażu ostatecznie udaje się bez przeszkód przejechać. Jeszcze tylko kilka pieczątek i możemy jechać. Witaj Ukraino!
Na pierwszej napotkanej stacji tankujemy wszystkie maszyny z naszego zaprzęgu. Kierunek - ukochane Zakarpacie. Euforię szybko studzi stan nawierzchni. O ile jadąc motocyklem enduro nie odczuwa się tego jako problem, o tyle w aucie z załadowaną przyczepą jest zgoła inaczej. Szczególnie, gdy laweta ma sztywne zawieszenie i dziesięciocalowe kółka. Miejscami prędkość spada do 5 km/h. Ostatni 130-kilometrowy odcinek drogi na Ukrainie pokonujemy w czasie 5,5 godziny. Bazę wypadową mamy we wsi Wiszka u naszych serdecznych przyjaciół Wadika i Pawła. Mimo, że Mariusz dopiero, co ich poznał, to już po 10 minutach rozmawiają jak starzy kumple.

Betonką na połoninę
 
Planujemy trasę na kolejny dzień. Paweł pokazuje nam na mapie najciekawsze warianty przejazdu na Połoninę Runą. Okazuje się, że droga terenowa, która podczas poprzedniego wyjazdu wykończyła Tenerę Piotrka jest kompletnie nieprzejezdna z powodu obfitych opadów w ostatnim czasie. Decydujemy się na lżejszy wariant. Od zachodniej strony na szczyt wiedzie stara, wojskowa betonowa droga, tzw. betonka. Na połoninie czeka na nas niespodzianka. Wjeżdżamy w chmurę i widoczność spada do 10 metrów. GPS pokazuje wysokość 1479 m n.p.m., ale nic nie widać. Połonina składa się z trzech szczytów, zatem postanawiamy zdobyć je wszystkie. Betonka prowadzi tylko na najwyższy z nich, więc w końcu możemy zjechać z ubitego  szlaku na błotnistą ścieżkę. Po chwili gęste chmury rozpływają się i naszym oczom ukazuje się przepiękna panorama Karpat. Szybko zdobywamy kolejny szczyt połoniny. Tu robimy sobie dłuższy postój na zdjęcia. Po chwili jednak kolejna chmura niczym gęsty budyń zalewa nas i okoliczne skały, ale już po minucie rozwiewa ją wiatr z drugiej strony. Przed naszymi oczami wyłania się kolejny szczyt połoniny. Mamy sporo szczęścia. Gdyby nie chwilowe przejaśnienia nic byśmy dziś
Podczas powrotu do Wiszki, w której mieszkamy czujemy, że jeszcze się nie wyjeździliśmy. Wpadam na pomysł, żeby spróbować wjechać na pobliską górę wzdłuż wyciągu narciarskiego. Podjazd wygląda na ostry. Cóż, najwyżej zawrócimy. Faktycznie jest ostro. Powolutku wspinamy się po stoku. Tylne koło - mam wrażenie - jedzie w ciągłym poślizgu, ale udaje nam się wjechać do pierwszej stacji przesiadkowej. Widok na okolice utwierdza nas w przekonaniu, że było warto. Do pensjonatu docieramy już zmęczeni i szczęśliwi. Tego było nam trzeba. Plan na kolejny dzień to Połonina Borżawa. Musimy dojechać do Wołowca. Paweł rysuje nam na mapie najciekawszą trasę. Trasa w połowie wiedzie piękną szutrówką pomiędzy dwoma pasmami gór. Ostatnie 30 kilometrów to już asfaltowe drogi. Udało nam się nawet przejechać koło posterunku milicji, słynącego z zatrzymywania motocyklistów i wyłudzania od nich niedorzecznych mandatów. W Wołowcu spotykamy grupę polskich offroadowców podróżujących terenowymi Nissanami Patrolami. Podczas wspólnego obiadu wymieniamy się trasami. W międzyczasie zauważam wyciek płynu z chłodnicy na gumowym wężu. Mieliśmy tego dnia zanocować w górach, ale w związku z awarią decydujemy jednak zanocować w pensjonacie razem z napotkanymi rodakami. Pensjonat znajduje się w Podobowcu koło Wołowca. Stamtąd również wiedzie droga na połoninę. Przyczyną wycieku okazuje się jedynie poluzowany cybant na wężu, więc po minucie naprawy motocykl jest gotowy do drogi. Tymczasem do pensjonatu dojeżdżają motocykliści z Niemiec i Czech. Wieczorem wymieniamy się doświadczeniami i ciekawymi trasami. Rano wstajemy wcześnie i ruszamy na połoninę.

Borżawa 
 
Podjazd, ku mojemu zaskoczeniu, okazuje się dość prosty. Owszem - jest stromo i kręto, ale droga jest przyczepna i twarda. Nie mamy więc żadnych problemów z dojazdem na górę. Po dotarciu na pierwszy szczyt zatrzymujemy się, powaleni otaczającymi widokami. Po horyzont ciągną się kolejne szczyty połoniny, sprawiając wrażenie, jakby nie miały końca. Wędrujące po nagich szczytach cienie chmur tworzą fascynujący spektakl, od którego ciężko oderwać wzrok. Wjechaliśmy tu mniej więcej w połowie całej połoniny. Decydujemy się pojechać najpierw na wschód. Niestety - jeden z podjazdów nas pokonuje. Jest zbyt stromy. Nie można go również objechać. Trudno: jedziemy na zachodnią część Borżawy. Po drodze spotykamy poznanych wczoraj Polaków podróżujących Nissanami. Chwilę rozmawiamy i kierujemy się na Hrebet - zachodni szczyt połoniny.
Z daleka podjazd wygląda bardzo stromo, ale udaje nam się zdobyć szczyt. Mamy piękny widok na całą panoramę połoniny. Dalsza część trasy na najwyższy punkt wygląda pięknie, ale zarazem przerażająco. Wiedzie po szczytach kolejnych gór. Droga ma jednak zaledwie metr szerokości, a po obydwu stronach są przepaści.
- Spróbujmy - rzucam. Najwyżej zawrócimy. Jedziemy bardzo powoli i asekuracyjnie. Nie ma sensu ryzykować. Po drodze spotykamy pieszych turystów, bardzo zdziwionych naszym widokiem. Przy wspólnej kawce dowiadujemy się, że zostało nam około 500 metrów ciężkiej jazdy, a potem już jest normalna szeroka kamienista droga, którą spokojnie wjedziemy na najwyższy szczyt - Stij. Wszystko zgadza się w stu procentach - z jednym małym szczegółem. Otóż mamy przed sobą wąski przesmyk pomiędzy prawie pionową skałą i przepaścią. Ścieżka o długości 20 metrów ma dokładnie szerokość motocykla. Asekurując jeden drugiego z niemałym strachem powolutku pokonujemy przeszkodę. Dalej jest już łatwo. 


Najwyższy szczyt - Stij mocno rozczarowuje. Znajdują się na nim porozrzucane pozostałości po wojskowych radarach i budynkach. Czas na posiłek i odpoczynek. Ostatnie dwie godziny męczącego odcinka pokonywanego w pełnym skupieniu i uwadze dały nam w kość. Znajdujemy wygodne miejsce na odpoczynek pomiędzy zwalonymi filarami starej wieży. Zupka chińska przegryzana bryndzą i chlebem smakuje wspaniale. Nie spieszymy się delektując widokami i smakiem mocnej czarnej kawy z kawiarki. Po sjeście kierujemy się do starej opuszczonej wojskowej bazy. Kończy się nam już woda do picia, a podobno gdzieś w okolicy jest strumień. Po chwili poszukiwań znajdujemy ujęcie wody. Uzupełniamy wszystkie butelki, ponieważ chcemy dziś zanocować na połoninie. Pierwszą lepszą drogą zjeżdżamy do linii drzew. Znajdujemy fantastyczne miejsce na nocleg przy ścianie lasu i z pięknym widokiem na góry. Jest jeszcze wcześnie, ale mamy ochotę trochę poleniuchować i poleżeć na trawie. Wszędzie wokoło słychać tylko szum drzew. Tego było nam trzeba. W nocy słyszymy odgłosy odwiedzających nasze obozowisko zwierząt - prawdopodobnie lisów.


Rano decydujemy się zjechać z połoniny południowym stokiem. Jest to o tyle ryzykowne,
że nie mamy pewności czy ścieżka, którą jedziemy nagle się nie skończy. Mam kiepskie doświadczenia w tej kwestii z poprzedniego wyjazdu. Jest coraz ciężej, bardzo stromy zjazd pokryty jest błotem i koleinami. Powoli, na zgaszonych silnikach zsuwamy się z tej „zjeżdżalni” Po godzinie musimy zrobić postój. Ręce od ciągłego opierania o kierownice mdleją nam z bólu i zmęczenia. W końcu w oddali widać pierwszą osadę i ludzi. To znaczy, że dalej już będzie jakaś droga. Pytamy spotkanych ludzi, co nas czeka. Nie mają dobrych wieści. Ponoć jeszcze przez dwa kilometry będzie ciężko, stromo i błotniście, potem dojedziemy już do wiejskiej szutrówki. Trudno. Nasze ręce muszą to wytrzymać. Zgodnie stwierdzamy, że wolimy podjazdy. Na ostatniej prostej przed utwardzoną drogą zaliczamy spektakularną wywrotkę w kałużę
z błotem. Wyglądała niepozornie, nie przewidzieliśmy jednak, że ma kilkadziesiąt centymetrów głębokości. Brudni, śmierdzący i ociekający błotem, wchodzimy do pierwszego napotkanego sklepu i budząc ogólne zainteresowanie wykupujemy cały zapas schłodzonych napojów. Zregenerowani i orzeźwieni ruszamy bocznymi utwardzonymi drogami do naszej bazy u Wadika we wsi Wiszka. Jak zwykle wita nas pyszną kolacją. Wieczorem przychodzi Paweł i w miłym towarzystwie wspominamy nasze przygody.

Trzy sekundy

Ostatni dzień postanawiamy spędzić zwiedzając okoliczne góry. Nie tak spektakularne jak połoniny Borżawa i Runa, ale bardzo wdzięczne do spokojnej terenowej turystyki. Niestety po całym dniu fantastycznej włóczęgi, Mariusz na chwilę traci koncentrację i spada ze skarpy do strumienia, czego efektem jest złamana noga.
Dziękujemy naszym ukraińskim przyjaciołom: Pawłowi i Wadikowi za bezinteresowną pomoc dla Mariusza.


Film z naszej wyprawy 
Slideshow 
więcej o Ukrainie 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz