7 stycznia 2016

Albania 125 CCM :)




Skład: 
Emil – Honda CG 125 
Piotrek – Suzuki GN 125 
Tomasz – Yamaha XC 125 Cygnus

 Siedzę w pociągu na dworcu zachodnim w Warszawie, pada, jest listopad. Przypominam sobie rozmowę z chłopakami o tym, że pewna firma wypuściła na rynek motocykl 125 cm i że się nazywa scrambler. Pisze sms-a do Piotrka, że może napiszemy do nich, może dadzą, a my pokażemy że na 125-tce, bez prawa jazdy na motocykl można pojechać na fajną wyprawę. Piotrek nie odpowiada. Widzimy się na pokazie slajdów z wyprawy znajomych. Wypominam mu, że mnie olał. „Nie olałem, napisałem pismo i czekam na odpowiedź”. Odpowiedź, nawet negatywna, nigdy nie nadeszła. Dwa lata nigdzie nie wyjechaliśmy. Najpierw ja straciłem silnik w Trampku, teraz Tomek. Decydujemy, że jedziemy do Albanii na „maluchach”. Tomek i Jerzy mają skutery, Yamahy Cygnus, a Piotrek i ja coś musimy wymyślić. Mój brat chce mieć skuter. Namawiam go, żeby kupił motocykl 125, który potem przerobimy na scramblera. I tak oto staje się właścicielem pięknej hondy cg 125 z 1991 roku. Piotrek kupuje „Gienka”, czyli Suzuki gn 125, którego też przejmie jego brat. Jadę po Hondę za Wałbrzych do Kamiennej Góry. Pięknie tam jest wiosną. Wracam tego dnia 500 km na 125-tce z plecakiem i namiotem. Jak się coś stanie to przynajmniej będę miał gdzie spać. Zapewnienia sprzedającego sprawdzają się w stu procentach. Honda działa bez zarzutu.



Kilka dni przed wyjazdem z podróży rezygnuje Jerzy. Ma malutką córeczkę, rozumiemy to. Odbijemy sobie w przyszłym roku. Piotrek przed wyjazdem nie zmienia w „Gienku” nawet oleju. „Cycuś” Tomka ma jakiś problem z gaźnikiem, ja też coś pochrzaniłem i gaźnik Hondy nie działa najlepiej. Wstawiam ją dzień przed do chłopaków z Pole Position. Gaźnik zrobiony. Tomasza naprawia się sam. Co do Gienka - liczymy na fuksa. Jak później się okazało tylko Suzuki nie wzięło grama oleju.



Mamy tylko 10 dni, więc wypożyczamy przyczepę, pakujemy „maluchy” i ruszamy do Albanii. Startujemy ok. 20 i po 24 godzinach jesteśmy za Splitem w Chorwacji.
Od Częstochowy do Splitu ciągle pada. Dzwonię do brata, mówi że oni w tamtym roku też tak mieli. Deszcz całą drogę, ale za takim długim tunelem już było słońce. Czekamy na długi tunel. Jest, ok 7 km. wyjeżdżamy i leje dalej. Za Splitem odpinamy przyczepę, ściągamy motocykle i zaczynamy wyprawę. Tę noc spędzamy na kempingu gdzie bezpiecznie poczeka na nas auto z przyczepą. Rozkładamy namioty, idziemy pod prysznic i siadamy przy stoliku pokrytym ceratą. Ledwie Tomasz zagotował herbatę podchodzi do nas blondyna i mówi, że to jej stół , możemy dokończyć posiłek, ale prosi o  to, żebyśmy tu nie siadali więcej. Ok. Skończymy jedzenie i zwijamy się. Dwie minuty po blondynie przychodzi nocny opiekun kempingu i mówi "for tis tejbel is speszjal prajs". Za te kiczowatą ceratę speszjal prajs? Zwijamy się w sekundę. Gdyby nie to, że motocykle już są zdjęte z przyczepy, pojechalibyśmy dalej. W nocy deszcz. Rano wita nas sympatyczna pani na recepcji i opowiada, że w tamtym roku lało przez 2 tygodnie. Tomek sprawdza zdjęcia satelitarne i okazuje się, że wielka chmura, która wisi nad nami sięga Albanii. Morale lekko siada. Trudno, zbieramy się. Piotrek stara się zapalić motocykl, ale padł mu akumulator. Górka, dwójka i nic. Nie zapala. Drapiemy się po głowach. A Ty masz w ogóle paliwo? Kończy nasze rozmyślania Tomasz. Okazało się, że w baku „Gienka” skończyły się nawet opary. Butelka i zlewamy z Hondy. Normalka. Tylko Niemcy się dziwnie patrzą, ale oni przecież zawsze mają paliwo. Jedziemy w stronę Czarnogóry. Straszą nas ciągle szare, brzydkie chmury wiszące nad szczytami, które widzimy po lewej. Po kilkudziesięciu kilometrach przejaśnia się i w oddali pojawiają się jakieś bramki. O nie, wjeżdżamy na autostradę! Zawracamy i jedziemy smukła krętą drogą w góry. Nie lubimy autostrad. Zatrzymujemy się przy małym kościółku. Świeci słońce. Tomek parzy na mapę. „Ej to nie autostrada, a granica z Bośnią i Hercegowiną”. Zjeżdżamy smukłą krętą drogą w dół. Przejeżdżamy szybko malusieńki kawałek Bośni i po chwili jesteśmy znów w Chorwacji. W małym spożywczaku kupujemy najważniejsze rzeczy, jedzenie i piwo. Zagaduje do nas rosły pięćdziesięcioletni Chorwat. Pyta gdzie jedziemy. Jak usłyszał Czarnogóra mówi ze złowieszczym uśmiechem, "Say hello to Montenegro! You know what is shotgun?" Zmroziło nas. Cóż, bałkański kocioł bulgocze cały czas.
 Jesteśmy już od kilkudziesięciu kilometrów w Czarnogórze. Robi się ciemno. Szukamy noclegu. Jedziemy krętą drogą wznoszącą się nad miastem Risani. Mizer skręca w kamienistą drogę w prawo. Dzisiaj śpimy na kamieniach. W dole świeci się miasto. Od czasu, do czasu ktoś strzela z ostrej broni. Jest sobota, to chyba wiwatują weselnicy.











 Wstajemy o 6:30. Kawa i startujemy. Jedziemy wąskimi krętymi asfaltami. Słońce świeci mocno. Wjeżdżamy w tunel i zanim oczy zdążyły przyzwyczaić się do ciemności nie widzimy nawet pasów wymalowanych po środku drogi. Tracimy orientacje. Nie wiemy, czy jedziemy na pasie w przeciwną stronę, czy zbliżamy się do ściany. Stresujące kilka sekund. Mocną słodką kawę i śniadanie jemy nad jeziorem w Risani.
 Z odkręconymi do końca manetkami, możemy rozpędzić się do 80 – 90 km/h. Gnamy ku granicy. Jest ciepło, robimy przerwę i kąpiemy się w Adriatyku. Mokrą dolna cześć garderoby wieszamy na motocyklach, żeby się wysuszyła. Granicę z Albanią przekraczamy błyskawicznie. Najpierw stajemy grzecznie w kolejce. Gość przed nami mówi, żebyśmy pojechali bokiem na początek. Jedziemy. Stajemy za pierwszym w kolejce autem. W aucie za nami gość otwiera szybę. O, będzie zadyma, myślę! Jedźcie tam, pokazuje na przejście piesze, będzie jeszcze szybciej. A nie zastrzelą nas pytam z uśmiechem? Nie zastrzelą, nie zastrzelą jedźcie. Emil, Polonia Hi - słyszę od celnika oddającego mi paszport i jesteśmy w Albanii. Chwilę później, na krótkim postoju za granicą Piotrka obstępują Cyganki i chcą wróżyć. Rezygnuje jednak z poznania swojej przyszłości. Ruszamy. Dyskutowaliśmy poprzedniej nocy o kobietach w Albanii. Mizer twierdzi, ze Ukraina pod względem żeńskiego piękna rządzi, ja i Tomasz bronimy Albanii. Jedziemy przez most i oto pojawia się ładna, jak się później okazało jedna z niewielu dziewczyna o kruczoczarnych włosach, w obcisłej sukience. Piotrek jedyny jej nie zauważył.
Mizer ubzdurał sobie, że w Albanii można jeździć bez kasku (może i można). Przez następne kilkanaście kilometrów jego czupryna powiewa na wietrze. Stajemy przy bankomacie w mieście „Szreder”, tak mówimy na Shkoder, bo łatwiej zapamiętać. Niespodzianka nie obsługuje Master card, tylko Visę. Jestem bez kasy. Chłopaki wypłacają więcej. Idziemy na colę do knajpki obok. Język albański jest dla nas zupełnie niezrozumiały, na szczęście kilku gości trochę mówi po angielsku więc zapisujemy najważniejsze słowa. Nasz tłumacz pracuje we Włoszech z Polakami.








Jedziemy dalej. Wyprzedza nas Mercedes, który zatrzymuje Tomasza. Podjeżdżamy zaciekawieni. Nie rozumiem co oni mówią, ale chyba zgubiłeś czapkę mówi. Miziu wraca, żeby sprawdzić co leży na asfalcie. Widzimy z daleka, jak zsiada z motocykla przygląda się czemuś na drodze i przesuwa noga jak nieżywą żabę. Wraca. „Eee, to były jakieś majtki”. „A to moje, które suszyły się na motocyklu” zauważa Tomek. Zostają w Albanii, nie chce nam się wracać po nie. Skręcamy z głównej drogi i jedziemy w góry. Zaczynają się podrzędne kręte albańskie drogi. Przez następne dni nasze motocyklowe życie wygląda tak: ostry zakręt, kawałek prostej, ostry zakręt, kawałek prostej i tak w górę i w dół. Setki zakrętów. Gnamy w góry, tam gdzie nie dotarło google street view.

Minęliśmy sklepy, zatrzymujemy się. W dole widać jezioro. Planujemy tutaj nocleg. Musimy jednak wrócić po coś do jedzenia i picia. Piotrek przekonuje nas, że powinniśmy pojechać kilka kilometrów przed siebie i tam szukać sklepu, a jak nie będzie, to szybko wrócimy. Prowadzi, a jak Miziu prowadzi to jest nie do zatrzymania. Staje po ponad godzinie górskich serpentyn. Jesteśmy w dupie! Jedziemy dalej - co mamy zdobić? Widzimy jakąś knajpkę. Tam jest woda i piwo, trochę jedzenia mamy jeszcze ze sobą. Trudno jest się nam porozumieć ale machamy łapami i kupujemy to co chcemy. Pani ekspedientka bierze kartkę i liczy. Wychodzi nam kilka tysięcy leków. Na szczęście jesteśmy na to przygotowani. W Albanii w latach 60-tych była denominacja, jednak często ludzie liczą po staremu, a wydają po nowemu. Po drodze pod linią wysokiego napięcia był zjazd w prawo. Wracamy dwa kilometry. Zjeżdżamy. Kamienista droga staje się coraz bardziej stroma. Mijamy zaparkowane pod wiatą samochody. One dalej już nie pojadą. My walczymy. Robi się coraz ciężej. W dole widać sympatyczne jezioro. Idę sprawdzić, czy damy radę. Droga schodzi w dół, mija dom i staje się jeszcze węższa i pionowa, a my mamy dziesięciokonne 125-tki. A tam, zjeżdżamy, będziemy się przejmować jutro. Rozbijamy namioty nad samym jeziorem. dookoła góry. z domu powyżej docierają do nas dźwięki rozmów. Decydujemy, że pójdziemy szybko spać, wstaniemy jak tylko zrobi się jasno i będziemy walczyć ze stromym podjazdem. Jak spadnie deszcz, nie wyjedziemy. Otwieramy piwo. Obok drogi, która zjeżdżaliśmy widziałem mała ścieżkę wydeptaną przez krowy. Idę ją sprawdzić. Prowadzi w stronę domu. Początek jest stromy, ale potem jest już łatwo. Droga mija dom, na koniec trzeba przejechać przez rów, ale nie jest to trudne. Jesteśmy uratowani. Otwieram piwo i niechcący odłamuję kawałek szkła. Robię filtr z bandanki i sączę piwo do metalowego kubka. W nocy dookoła się błyska i porządnie leje. Tomasz nauczył nas rymowanki przepowiadającej pogodę. Cirrusy na niebie pogoda się - i tu zamiast słowa zepsuje używamy słowa, które znaczy zepsuje, tylko jest bardzo dosadne. Brzydkie, czy nie rymuje się i co gorsza sprawdza.










W nocy wiało tak, że motocykl Piotrka wylądował na boku w trawie. Ułatwiło to psom z pobliskiego domu splądrowanie naszych zapasów suchej kiełbasy. A niech mają. Pijemy kawę i zbieramy się powoli. Schodzi do nas mieszkaniec pobliskiego domu. Nie możemy pogadać, próbujemy, ale nikt nic nie rozumie. Przybijamy piątkę i ruszamy w górę. Pierwszy Tomasz. Stromy kawałek pokonuje szybko i bez większych, problemów. Piotrek, też zwinnie zostawia za sobą najtrudniejszy fragment. Czas na Hondę. Mam najłatwiej, bo mam najbardziej terenową z nas wszystkich oponę z tyłu. Gaz i startuję. Im jest bardziej stromo, tym więcej tego gazu odkręcam, ale Honda gaśnie. Strzelam ze sprzęgła ale to też nic nie daje. Próbuję jeszcze kilka razy ale od połowy podjazdu musimy ją do góry wepchnąć. Prawdopodobnie w takim przechyle silnik nie dostawał paliwa. „Gienek” i „Cycuś” pokonują dalszą drogę bez problemu. Jadę w samej koszulce. Znów ostry podjazd, dzika róża po prawej i dwumetrowy rów po lewej. Jadę przyklejony do dzikiej róży kalecząc prawą rękę. Honda staje chwilę później. Jest tak stromo, że na zablokowanym hamulcu zsuwam się w dół, znów się kalecząc, tylko teraz trochę wolniej. Nie da się tego miejsca objechać. Zapalam. Pełno gazu strzelam ze sprzęgła i szlifuję rękę o różę trzeci raz. Przed nami jeszcze dosyć stromy, ale prosty podjazd. „Cycuś” pierwszy, bez problemów. Przygotowuje się „Gienek”. Nagle pojawia się młody człowiek, z którym staraliśmy się porozmawiać przed godziną i przynosi nam trzy gałęzie pysznych słodkich czereśni. Po wyjechaniu na asfalt mamy niezłą ucztę. Kilkanaście kilometrów potem zatrzymujemy się w przydrożnej knajpie. Zamawiamy kawę i jedzenie. Pytam pana pokazując w menu wyraz, nie przypominający żadnego ze znanych mi. Patrzy na mnie i mówi „meee”. Ok. Poproszę. Na stole pojawia się moje „meee”. Mięso wygląda jakby było pozbierane z drogi, na której „meee” wpadło pod samochód. Jest twarde i bez przypraw. Jedyną jest cytryna. Skrapiam „meee” cytryną i próbuję zjeść. Widzę wątróbkę, której nie znoszę. „Tomasz, lubisz wątróbkę?”. Odpowiada „A tak, daj”. Gryzie. Widzę, że zaraz zwymiotuje. Wypluwa ją najszybciej jak może! Ja próbuje jeszcze kęsa mięsa, ale czarny włos pochodzenia ludzkiego niweczy moje starania. Mam przy sobie worek na śmieci i tam ląduje moje danie. Pomyślą, że Polakom tak smakowało „meee”, że zjedli je z kośćmi. Pan, jak się później okazało, czego nie sprawdziliśmy od razu, bo jeszcze ciężko nam przeliczyć stosunek leków do złotego, nieźle nas skasował. Przez pierwsze dwa dni w Albanii, przez naszą nieuwagę, wydaliśmy jakąś nieprzyzwoitą ilość pieniędzy. Jak na spanie w namiotach i „meee” z włosem, to trochę dziwne. Potem już bardzo uważaliśmy, za co i ile płacimy.
Jedziemy do miasta Puke. Musimy zatankować i znaleźć bankomat. Puke to mała mieścina w górach. Piotrek i ja jedziemy w strojach gajowego, czyli bundeswerowych nieprzemakalnych kurtkach. Ja pod kurtką, na ramieniu mam aparat. Co oni się tak na nas dziwnie patrzą? Przechodzący obok kilkunastoletni gówniarz krzyczy „nazist” Co się dziwisz wyglądasz jak niemiecki żołnierz odpowiada Tomasz, w dodatku aparat przypomina kaburę pistoletu. Odpruwamy niemieckie flagi z ramion w centrum Puke. Wygląda jak manifestacja, ale nią nie jest. Już nie jesteśmy wycieczką niemieckich żołnierzy. Pod drzewem przeczekujemy ulewę. Idziemy na zakupy. Kupujemy ser, jakąś wędlinę i trzy butelki wody. Przy kasie mówię do Mizera, „zobacz te wody nie są oryginalnie zamknięte”. Jedna w butelce po Fancie, druga po Sprite, trzecia tylko w oryginalnym opakowaniu, ale i tak otwarta. Co jest? Pokazujemy na butelkę i staramy się wytłumaczyć, że chcemy wodę, ale fabrycznie zamkniętą. Pan na nas dziwnie patrzy. Odwracam głowę w stronę lady, na której stała woda i widzę kartkę z odręcznym napisem rakija. Chcieliśmy kupić 4,5 litra rakii, zamiast wody.
Jedziemy serpentynami przed siebie. Dookoła unosi się intensywny zapach jakiejś górskiej rośliny. Kończy się asfalt. Droga staje się coraz bardziej wymagająca. Suzuki i Honda radzą sobie dzielnie. „Cycuś” też, tylko skacze po dziurach i kamieniach jak ping pong. Szacunek dla Tomasza, bo to wyczerpująca zabawa. Mamy na szczęście doświadczenie offroadowe więc gęby nam się cieszą. Jedziemy ciągle w górę. Kamienie, potoki i ostre zakręty. Dookoła jest pięknie. Góry i trzy malutkie, dzielne jak diabli motocykle. Nie wiemy gdzie jechać. Jesteśmy w miejscu, którego nie ma na mapie. Podjeżdżamy do pobliskiego domu. Dookoła pustka. Tylko dwa domy i mały kościółek. Na podwórku krząta się właściciel. Ubrany w dresowe spodnie i sweter czterdziesto-kilku letni mężczyzna, pachnie perfumami i rakiją. Pokazujemy mu mapę. Pyta czy mówimy po włosku. „No spiko” to jedyne co umiemy powiedzieć po Włosku oprócz fiat i spaghetti, no i może jeszcze avanti, bo w Seksmisji tak krzyczał Shtur, zanim obezwładniły go kobiety. Zaprasza nas na kawę, pyszną, maleńką, bardzo mocną i bardzo słodką. Do tego kieliszek rakii. A co tam jesteśmy daleko w górach, policji z alkomatem tu z pewnością nie spotkamy, asfalt został daleko za nami. Siadamy w schludnym bielonym czystym domku. W kominku żarzą się drwa. Rakija i mocna kawa smakują wyśmienicie. Gospodarz mówi do nas po włosku. Lepsze to niż albański, coś tam rozumiemy Pokazujemy gdzie chcemy dzisiaj jechać. Właściciel pokazuje palcem za okno. Rozumiemy, że jest już późno. Udaje również niedźwiedzia i mówi, że to zły pomysł żeby dzisiaj się pchać dalej w góry. Proponuje nocleg w domu. Nie chcemy być ciężarem. Tomasz przypomina sobie zwrot casa mia (mój dom). Casa mia mówi, pokazuje rękoma namiot i palcem wskazuje wyjście z domu, co znaczy - czy możemy rozbić namioty na zewnątrz?. Był to zrozumiały przekaz. Nasz nowy kompan przytaknął i powiedział, ze ma broń, więc nie musimy się bać niedźwiedzia. Kieliszek rakii przeradza się w następny i następny. „Chodź coś ci pokażę” wyczytuje z gestu nowego kompana. Idziemy do pomieszczenie obok, a tam kilkusetlitrowa beczka trunku własnej roboty. Wyciągam kciuk w geście szacunku. „Rispetto” mówi, „rispetto” odpowiadam. Dowiadujemy się, że pracował na budowach we Włoszech, budował nawet jakiś duży stadion. „Gezuar”, czyli na szczęście, mówi podnosząc kolejny kieliszek, „gezuar” odpowiadamy. Sączymy powoli kolejny kieliszek. Tu stosuje się inną niż w Polsce technikę picia. Powolne smakowanie, a nie przełykanie całych obrzydliwych kielonów. „Gezuar”. Ja już dziękuję. „Poco, poco” mówi. „Grazie finto” odstawiam kieliszek. Mizer kontynuuje. Tomasz pije kolejną szklankę zimnej górskiej wody jako że jest niepijący. Rakija powoduje, że Piotrek chce rozmawiać o coraz cięższych tematach. Opowiem mu jak wczoraj w nocy wiatr przewrócił mój motocykl. Jak ty chcesz to wytłumaczyć pytamy. Zastanawia się chwilę. Puka gospodarza w ramię i mówi: „Moto night jebudu”. Parskamy śmiechem. Mizer jest przekonany, że „jebudu” to onomatopeja powszechnie rozumiana. Dziękujemy za gościnę i idziemy rozłożyć namioty. Po kilkudziesięciu minutach pojawia się gospodarz z rakiją, pysznym serem i talerzem suszonych małych rybek. Biesiada i dyskusje trwają dalej. Jest bardzo chłodno. Włazimy do namiotów. Mocno wieje, dookoła roznosi się zapach palonego w kominku drewna. W nocy znów porządnie pada.
Rano zwijamy się szybko. Nie chcemy przeszkadzać zwłaszcza,  że wczoraj żona właściciela nie była szczęśliwa z kolejnego i kolejnego kieliszka rakii. Odpalamy silniki, żeby wyjechać z podwórka i dać znak domownikom ,że czas się pożegnać. Gospodarz ubrany w elegancki sweter i skórzane buty z przetłoczeniami, pachnący perfumami zaprasza nas na kawę. Robi ją żona i córki. Siadamy. Obok kawy pojawia się również rakija. Na ścianie wisi broń, której wczoraj nie widzieliśmy, a która jest używana przeciwko niedźwiedziom. Robimy sobie z nią zdjęcia. Gospodarz prosi tylko, żebyśmy nic przy niej nie majstrowali, bo jest nabita. Pijemy kawę i odrobinę rakii. „Poco, poco” mówi pokazując kieliszek. Nie nie! musimy jechać. „Grazie mille”. Ściskamy się jakbyśmy byli przyjaciółmi od lat.













Droga prowadzi raz w górę, raz w dół kamienistymi serpentynami. Na dużym kamieniu jemy śniadanie. Obserwujemy pędzące po nim mrówki. Łażą w tę i z powrotem po pionowych ściankach skały przecząc prawom fizyki. Tomek patrzy na nie i mówi to mrówki enduro, łażą bez sensu byle było trudniej, tak jak my. Zjeżdżamy w dół znów do Puke. W spożywczym wita nas uśmiechnięty gość palący papierosa. „Poland?”. „Yes”. „Duda president!”. Osz ty ja nie wiem kto jest prezydentem Albanii, a on chwilę od wyborów wie, kto nastał w Polsce. Jedziemy w stronę najwyższych albańskich gór. Spotykamy pierwszych motocyklistów. Dookoła góry, piękne serpentyny i piękne widoki. Tak spędzamy cały dzień. Rozbijamy się 300 metrów nad jeziorem. Dookoła pusto. Tylko droga, góry i my. I nagle jak spod ziemi pojawia się starszy pan. Pokazuje nam, że miejsce w którym śpimy, to łąka, którą kosi i karmi nią swoje zwierzęta. Nie wiem, co musielibyśmy zrobić, żeby ją zniszczyć. Uśmiechamy się rzęsiście, co innego możemy zrobić.

Rano ruszamy oczywiście po kawie. Piękne winkle prowadzą nas do miejscowości Valbone. Jesteśmy coraz bliżej ośnieżonych szczytów. Droga jest mocno zawiła. Na zakrętach jest dużo większych i mniejszych kamieni spadających z niezabezpieczonych zboczy. Często pojawia się zdradliwy żwirek wyglądający jak ślady hamowania. Wjeżdżam w ostry ale czysty zakręt, piękny równy asfalt, bezpiecznie. Pochylam motocykl, kładę się na prawo, jestem coraz niżej i … leżę. Honda sunie bokiem w stronę zbocza, ja sunę chwilę za nią. Myślę lecąc, cholera to nie mój motocykl! Ja przeszlifowałem kilka, Honda ze 20 metrów. Podchodzę, wyłączam silnik. Jestem pewien, że nie mam klamki hamulca, zeszlifowany wydech i bak. Spodziewam się demolki. Podnoszę „malucha” i nic, śladu nie ma! No może poza zeszlifowaną manetką gazu, podnóżkiem i lekko od tarcia nadtopionym kierunkowskazem. Tomek wyjeżdża za chwilę z zakrętu staje i biegnie do mnie. Zastanawiamy się co się stało? Opona Ci się skończyła. Patrzę na tył, a tam ta lekko terenowa opona. Wszystko jasne.
Jedziemy dalej. Uważam bardziej na zakrętach. Raz po prawej, to znowu po lewej towarzyszy nam górski potok. Potok jak potok, ale tak pięknie niebieskiej wody w górskiej rzece jeszcze nie widziałem. Dojeżdżamy do końca drogi. Nad nami ośnieżone szczyty. Pytamy napotkanych nastolatków, czy jest szansa przejechania przez góry do miejscowości Thet. Dzieli nas od niej ok. 10 km. Tam jest tylko piesza ścieżka, mówią. Mamy jeszcze jedną szansę przebicia się tam inną drogą, jeżeli skończy się górską ścieżką, jak ta, musimy jechać 200 km, żeby się tam dostać. Wracamy do końca asfaltu i pytamy sprawnie mówiącego po angielsku miejscowego pielęgniarza, czy dojedziemy tędy. Zapewnia nas, że nie. Już nie jeden mówił, że nie damy rady. Jedziemy. Czeka nas piękna kamienista kręta droga. Mijamy domostwa, położone daleko, w górach. Ciche i spokojne. Ktoś coś niesie, ktoś idzie z grabiami. Jest pięknie. Nagle drogę zamykają zwalone kamienie. Wielkie jak diabli. Urwał się kawał skały nad nami. Zastanawiamy się co zrobić. Jak zrzucimy jeden kilkuset kilogramowy głaz, to jakoś przejedziemy. Najpierw sprawdzamy, czy pod nami nie ma domu, albo ludzi. Głaz z impetem spada w dół. Zniszczyłby dom bez problemu. Rusza Honda. Najpierw musi się przecisnąć między kilkutonowymi głazami, potem jest już łatwo. Od strony zbocza asekurują mnie chłopaki. Przejechałem. Czas na Tomasza. Wjeżdża miedzy głazy. Z daleka widzimy idącego do nas człowieka. „Rozumiecie Serbski?” pyta. „Trochę tak” odpowiadamy. „Chcecie coś zjeść, albo napić się kawy?”. „Nie dziękujemy. Przejedziemy tutaj?” pytamy. „Nie ma szans. Zaraz zaczyna się piesza ścieżka przez góry. Na piechotę będziecie w Then za 5 h”. Od teraz wiemy jak czytać wskazówki autochtonów. Jeżeli pokazują na Tomka skuter i mówią, że nie damy rady, to damy bez najmniejszego problemu. Jak mówią, że wszyscy nie damy rady, to oznacza, że nie damy i już. Wracamy. Dojeżdżamy do miejscowości i pijemy kawę. Obok nas na środku uczęszczanej drogi leży pies niczego nie robiąc sobie z przejeżdżających samochodów. Śpi w najlepsze. Kierowcy bardzo na niego uważają. Nagle poruszenie. Mieszkańcy biegną w stronę rzeki. Część stoi na moście, cześć biegnie w stronę brzegu. Ktoś wyciąga łódkę i płynie na środek rzeki. Coś tam jest. Obserwujemy tę sytuacją przez kilka minut, ale nie możemy dłużej czekać robi się późno. Pojawiają się cirrusy. Kilkadziesiąt minut potem deszcz. Przysłowie po raz kolejny się sprawdziło. Droga jest kręta i śliska. W lusterku widzimy motocyklistów. Wyprzedza nas Varadero, Vfr-a i kilka inny motocykli na krakowskich blachach. Machamy do siebie. Chwilę jedziemy równo. Tomek na jednym z zakrętów lekko się poślizgnął, więc zwalnia, ja też, bo już leżałem. Miziu kontynuuje podróż za „dużymi maszynami”. Znikają nam. Za którymś z zakrętów wszyscy stoją. Uśmiechy na twarzach. Zatrzymujemy się z Tomaszem. Przybijamy piątki. „Za każdym zakrętem patrzę w lusterko, a tam on i to na 125-tce” śmieje się jeden z nowopoznanych kolegów. Dojeżdżają kolejni, w tym jeden skuter. Gratulują nam pomysłu i odjeżdżają.
Kończymy palenie i ruszamy kilka minut później. Jedziemy w stronę hotelu Alpin. Czas na kąpiel. Po drodze omijam jakiś kawałek plastiku. Nic dla mnie nie znaczył, to ominąłem go. Docieramy do hotelu. Tomasz schodzi z „Cycusia” i mówi że znalazł na drodze taki plastik z kasku. To ten kawałek nic nie znaczącego plasku, który ominąłem. To tego gościa na skuterze. Piotrek rusza z misją ratunkową, my zamawiamy kawę i kolację. Pierwsze od początku wyjazdu łóżko. Tomasz spragniony herbaty, której tu nigdzie nie można kupić rozkłada w pokoju kuchenkę i gotuje wodę.
Rano ruszamy w stronę granicy z Czarnogórą bardzo wąskimi serpentynami. Na jednej z nich ledwie się mieszczę między starym Mercedesem, a skałą po prawej. Spoko prędkość prawie zerowa, nic by się nie stało. Wjeżdżamy do miasta Shkoder. Przez pierwsze minuty jesteśmy lekko zaniepokojeni podejściem kierowców do przepisów ruchu drogowego. Niby są, ale nikt ich nie respektuje. Na rondzie ze znakiem ustąp pierwszeństwa auta stoją i wpuszczają wjeżdżających. Ronda bez znaku ustąp pierwszeństwa boję się jeszcze bardziej. Po chwili już się nie martwimy, jeździmy jak oni. Robimy co nam się podoba na drodze, tylko bardzo uważnie, oni też robią co im się  podoba i też bardzo uważnie. Jest bezpiecznie.
Granicę z Czarnogórą przechodzimy bez problemu. Ten sam celnik mówi oddając mój paszport: „Emil. Bye!”. Cały dzień upływa nam na delektowaniu się pięknymi widokami i krętymi wąskimi drogami. Z góry widzimy oddalone o kilka kilometrów fajne miejsce na nocleg nad jeziorem Szkoderskim. Zjeżdżamy. Mijamy ostrzelany z ostrej broni znak STOP, meczet i wjeżdżamy na kamienistą drogę nad jezioro. Stajemy. Miejsce na nocleg piękne, tylko mnóstwo kamieni. Postanawiamy z Tomkiem jeszcze poszukać. Jedziemy dalej. Piotrek zostaje. Wjeżdżamy w wysoką trawę, a teren zaczyna się robić podmokły. Wracamy do Mizia. Po drodze spotykamy tubylca. Jestem Dżofer mówi. Czy jest tu jakieś fajne miejsce do spania? Tak, pokażę wam. I prowadzi nas w miejsce, gdzie już stacjonuje Miziu. „Jestem właścicielem tego skrawka i możecie tu zostać za darmo ile chcecie. I nie ma tu żmij” dodaje. Zmroziło mnie, jak pomyślałem, gdzie przed chwilą jeździliśmy z Tomkiem. Czyścimy miejsce na namioty z kamieni i delektujemy się ciszą. Kilkadziesiąt kilometrów przed nami, po drugiej stronie jeziora Albania, góry i droga Sh20 na którą nie starczyło nam już czasu.
Rano gnamy w stronę Chorwacji. Piotrek wymyśla skrót, który pozwala nam objechać główną drogę. Jest pięknie. Droga jest wąska i kręta i… po godzinie jesteśmy w tym samym miejscu. Ok. Jedziemy do granicy główną drogą. W Dubrowniku zatrzymujemy się na obiad i zwiedzamy stare miasto. Jest fantastyczne, ale za dużo tu turystów. Zwiewamy dalej. Pierwszą czynnością rozpoczynającą poszukiwania noclegu jest zakup czegoś do jedzenia, piwa i wody. Stajemy w spożywczym. Podjeżdżają do nas chłopaki z Dubrownika w świetnie zachowanym starym BMW3. Kierowca pyta czy może nam zrobić zdjęcie, bo jego kolega ma Bandita i nie rusza się na nim poza Dubrownik, a tu proszę i to na 125-tkach. „Easy ride” mówi. Przytakujemy z uśmiechem. „To tak jak my” kontynuuje gość z BMW, „pijemy dwa piwka i tak sobie jeździmy dookoła”. Dzisiaj chcemy spać nad morzem. Tomek znajduje stromy kamienisty zjazd w stronę plaży. Jest na niej kilkanaście osób, obok stoją jakieś samochody. W oddali widać knajpę i siedzącego na krześle gościa. Pytamy go, czy możemy tu spać. „Tak tylko nie na plaży, ja wiem że jest zima, ale mam szefa, który nie pozwala na to, a będzie rano”. Wskazuje nam miejsce gdzie możemy się rozbić. Niestety jest to ubikacjo-parking plażowiczów. Zapach wkłada nas z powrotem na motocykle. Śpimy kilkanaście kilometrów dalej na kempingu 50 metrów od morza. Tutaj już nie było szans na dzikie spanie, tu każdy metr jest wykorzystany do zarabiania pieniędzy.
Następnego dnia odsuwamy się od eleganckiego, bogatego morza. Jest biedniej, domy są bardziej zaniedbane. Jedziemy do Bośni i Hercegowiny. Granicę przekraczamy bez najmniejszych przeszkód. Jedziemy w stronę parkingu na którym stoi nasz samochód. Czeka nas jeszcze jeden dzień w Bośni i przez góry wracamy do Chorwacji. Nagle Mizer skręca w lewo. Nie wiemy za bardzo po co. Zatrzymuje się na jakimś parkingu. Zdejmujemy kaski zdziwieni. No tu jest wodospad. Romantyczny się zrobił na starość. Kiedyś tylko oranie w terenie im gorzej, tym lepiej, a teraz wodospad. To Ty idź, a my poczekamy. Wraca. „Eee mały jest. Jedziemy dalej”. Zatrzymujemy się na stacji. Ktoś do nas krzyczy i macha. Gadamy z lokalnymi motocyklistami enduro. Ekspedient pyta czy może nam zrobić zdjęcie. Pewnie myśli, że my tak z Polski jedziemy. Nie wyprowadzamy go z błędu. Nagle cisze przerywa pędząca na jednym kole grubo ponad setkę szlifierka, z kierowca bez kasku i w białej podkoszulce. Skubaniec odważny jest.
Śpimy w górach kilka kilometrów przed granicą z Chorwacją. Nie wiem czy pisaliśmy, że jest pięknie. Jest pięknie.






Nasz wyjazd malutkimi maszynami dobiega końca. Zbliżamy się do przyczepy. Zatrzymujemy się na kawę w przydrożnej knajpce o słodkiej nazwie Berlin. Właściciel wita nas po niemiecku, co nie spodobało się Miziowi. Mieliśmy tu zjeść śniadanie, ale zamawiamy tylko kawę, bo Mizu uparł się, że w knajpie Berlin on nie będzie jadł, bo mu się nazwa nie podoba. Miał rację bo chwile później jedliśmy w dużo ładniejszej i pewnie dużo smaczniejszej knajpie. Obok nas siedzi starsze małżeństwo. Mieliśmy napisać dla potrzeb relacji, że była to młoda ładna motocyklistka ale to nie tak było. Otóż nie młoda motocyklistka mówi, że jej mąż jest Szwajcarem i motocyklistą, i że bardzo im się podobają nasze motocykle i to że na nich podróżujemy. Stawiają nam kawę. To było bardzo miłe. Dwie godziny później ładujemy trzy dzielne maluchy na przyczepę i wracamy do Polski.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz