11 maja 2009

Akacjowa zemsta, czyli szutrami w góry Świętokrzyskie


Kontakt kół w asfaltem ograniczyć do niezbędnego minimum. Takie założenia mieliśmy przed wyjazdem. Jak się później okazało, plan się powiódł.

 Jedziemy we czterech. Ja, Piotrek (Mizer), Piotrek (Kowal) i Jurek na dwóch KTM-ach, Tenerce i Suzuki DRZ Supermoto.
    Spotykamy się w sobotę o ósmej rano w podwarszawskim Piasecznie. Termometr wskazuje 7°C, a powietrze wypełnia gęsta mgła. Szybka kawa na rozgrzewkę i w drogę. Już za Piasecznem zjeżdżamy z asfaltu na szutrowe drogi. Będziemy się starali ich trzymać, aż do naszego celu, czyli Gór Świętokrzyskich. Po ostatnich opadach deszczu wiele odcinków jest mocno rozmytych i rozjeżdzonych. Szczególnie odczuwalne jest to dla Jurka, który z powodu remontu swojej Tenery wybrał się na wyjazd DRZ-tą na kołach od supermoto, czyli szosowych. Prawie każdy zakręt kończy efektownym slidem. Jedziemy po wcześniej przygotowanej trasie. Po czterech godzinach docieramy do okolic Radomia, gdzie robimy przerwę na drugie śniadanie. Po chwilowym odpoczynku, posileniu się i ogrzaniu przemarzniętych i przemoczonych stóp, ruszamy dalej. Powoli docieramy do Puszczy Świętokrzyskiej.
    Przed wyjazdem załatwiliśmy w nadleśnictwie pozwolenie na przejazd wewnętrznymi leśnymi drogami, także możemy śmiało podróżować pięknymi leśnymi duktami. Pozwolenie okazało się bardzo łatwe do załatwienia. Wystarczył jeden telefon do nadleśniczego i wysłanie faksu z oficjalną prośbą o przejazd. W faksie zwrotnym dostaliśmy pozwolenie na przejazd po wszystkich leśnych drogach w okolicy.
Niestety dopada nas deszcz. Podczas jazdy leśnymi drogami, Mizer łapie gumę. Do Zagnańska - miejsca, w którym mamy zarezerwowany nocleg zostało nam niecałe trzydzieści kilometrów. Dopompowujemy koło. Powietrze schodzi powolutku, więc decydujemy się dojechać już asfaltem, dopompowując koło co kilka kilometrów. Udaje się. Okazuje się, że obok noclegu jest wulkanizacja, na dodatek, mimo soboty jest czynna. Po dwudziestu minutach dętka jest załatana. W końcu upragnione ciepełko. Suszymy przemoczone ubrania i buty, a sami rozgrzewamy się gorącą herbatą i nie tylko.
Rano zwiedzanie okolic zaczynamy od Dębu Bartek.  


Tak się robi bryndza
 Dąb Bartek
Znajduje się w Bartkowie i należy do najstarszych i najpotężniejszych drzew w Polsce. Jego wiek szacowany jest na ponad 600 lat. Obwód pnia ma niemal 10 metrów.




  Wielki dąb robi wrażenie. Niestety, ale październikowe nagłe opady śniegu mocno go nadwyrężyły. Pod naporem mokrego śniegu stracił trochę gałęzi, które połamane leżą na ziemi.
    Kolejnym naszym celem jest kopalnia czerwonego piaskowca koło Tumlina. Na dojazd wybieramy szutrowe drogi leśne. Dosłownie po kilkuset metrach po wjeździe do lasu zatrzymuje nas leśniczy. Jest bardzo zdziwiony, że nie uciekamy. Pokazujemy mu pozwolenie na przejazd. Zmieszany stwierdza, że pierwszy raz w życiu widzi tu legalnie przebywających motocyklistów. Chwilę rozmawiamy i dowiadujemy się którędy jechać, aby nie ominąć ciekawych tras. Chwała Kowalowi za załatwienie glejtu. Trasy są fantastyczne. Szutrowe,  pokryte świeżo spadającymi liśćmi, które podczas przejazdu wzbijają się w powietrze. Całości towarzyszą ciepłe jesienne kolory. Co chwila zatrzymujemy się, aby uwiecznić to na zdjęciach i filmie. Docieramy do kopalni, która dla turystów jest zamknięta. Na pertraktacje ze stróżem wysyłamy Kowala. Jest w tym mistrzem. Wystarczy mu trzydzieści sekund i już mamy zgodę na wejście na teren i zwiedzanie. Kopalnia, a raczej kamieniołom robi wrażenie. Czerwone postrzępione ściany wznoszą się pionowo na kilkanaście metrów w górę. W kamieniołomie jest kilka poziomów, na których widać historię eksploatacji kopalni. Ciekawostką jest fakt, że w tym miejscu wytwarza się kostkę brukową metodą tradycyjną tzn. pracownicy obtłukują ręcznie kamienie do wymaganych rozmiarów i kształtów. Kopalnia leży na terenie
Rezerwatu Przyrody Kamienne Kręgi


Rezerwat Kamienne Kręgi
Rezerwat Kamienne Kręgi w Tumlinie znajduje się na terenie Góry Grodowej - jednego z trzech obok Łyśca i Góry Dobrzeszowskiej - świętego miejsca pogan. Były tu trzy kamienne kręgi w kształcie elipsy, dziś niestety już mało czytelne. To tutaj kręcono zdjęcia do filmu „Wiedźmin”.

   Natępną atrakcją którą zaplanowaliśmy, jest muzeum Henryka Sienkiewicza w Oblęgorku. Oczywiście wybieramy trasę terenową. Jak ognia unikamy asfaltu. Nie zawsze jest to niestety możliwe. Po drodze gubimy się. Kowal jechał jako ostatni i skręcił w inną dróżkę niż my. Pojechał po śladach terenowych opon, które zobaczył na ziemi. Jak się okazuje - nie naszych opon. Po dziesięciu minutach i krótkich poszukiwaniach znów jesteśmy w komplecie. Muzeum jest niestety zamknięte i zwiedzamy je tylko z zewnątrz. Może i dobrze, bo jesteśmy tak brudni i ubłoceni, że pewnie i tak by nas nie wpuszczono. Przy wyjściu z obiektu rozmawiamy chwilę z potomkiem Sienkiewicza. Prosimy, aby wytłumaczył nam jak dotrzeć do zabytkowej węgielni, która znajduje się niedaleko. Tłumaczy nam, że musimy jechać kilka kilometrów na przełaj i pokazuje kierunek. Wyjaśniamy, że nie możemy jechać po czyichś polach, czy pastwiskach. Nie ma problemu, to wszystko moje - stwierdza. Ruszamy. Na przełaj po łąkach i pastwiskach. Sielankę przerywa podjazd pod górę po mokrej trawie. Szosowe opony Jurka w jego supermoto, nie dają rady. Nie ma szans na podjazd. Nawet zejście i pchanie na gazie się nie sprawdza. Cóż, pozostaje jedynie pchanie motocykla we dwóch. Na szczęście to tylko kilkaset metrów. Na górze jest już asfalt. Powoli zaczyna robić się późno, więc decydujemy że nadgonimy jadąc asfaltem. W miejscowości Bobrza zwiedzamy ruiny starej huty oraz wielkich zabytkowych węgielni. Wyglądają bardziej jak ruiny zamku, a nie budynków przemysłowych.
    Dochodzi szesnasta, więc na dzisiaj kończymy zwiedzanie. Dziś w nocy przestawiamy zegarki na czas zimowy i za pół godziny będzie już ciemno. Ostatnim dzisiejszym etapem wycieczki jest dobra obiadokolacja. Kowal prowadzi, był tu już kilka razy i zna okoliczne knajpy. Jego wybór pada na golonkę w barze przy głównej trasie do Warszawy. Tego było nam trzeba. Gorący posiłek po całym dniu na motocyklach. Tym bardziej, że temperatura nie rozpieszcza. Sześć stopni i deszcz, to nie są wymarzone warunki do jazdy motocyklem. Po posiłku wracamy do Zagnańska - naszej agroturystycznej bazy.
 

Szutrami do Piekła
 
    Rano żegnamy się z przemiłym gospodarzem i ruszamy w kierunku miejscowości Piekło.
Jak tylko wjeżdżamy w las, od razu zatrzymuje nas leśniczy. Scenariusz taki sam jak wczoraj. Wręczamy pozwolenie i chwilę rozmawiamy, po czym leśniczy tłumaczy nam jak dojechać do Piekła unikając asfaltu. Droga jest rewelacyjna. Szutrowo-gruntowa, miejscami mocno podmokła i błotnista, czyli coś co uwielbiamy. Jestem pod wrażeniem Jurka, który na szosowych oponach i kołach supermoto, wcale nie odstaje i dzielnie walczy z przeciwnościami. Po godzinie docieramy do rezerwatu Piekło pod Niekłaniem. Zostawiamy motocykle i idziemy zwiedzać okoliczne formy skalne. Mają one bardzo ciekawe kształty i fakturę. Ttrafiliśmy ideal
nie. Nie ma oprócz nas żadnych turystów, a kolory jesiennej aury dodają skałom
wiele uroku.
 

Rezerwat Piekło nad Niekłaniem
Rezerwat Piekło nad Niekłaniem
Jest to rezerwat geologiczny, o powierzchni ok. 6 hektarów, założony w 1959 r. W borze sosnowym
występuje grupa skałek piaskowcowych wieku jurajskiego na grzbiecie wzniesienia Piekło (367m n.p.m.). Zespół skałek rozciąga się na długości ok. jednego kilometra w postaci osobliwych form takich jak ambony, grzyby czy kominy, ukształtowanych przez procesy wietrzenia.



Akacjowa zemsta
 

    Powoli musimy zacząć kierować się w stronę domu. Dzień jest bardzo krótki, a do domu, oczywiście jadąc terenem, daleka droga. Kierujemy się na Szydłowiec gdzie planujemy zwiedzić tamtejszy zamek. Natura krzyżuje nam plany. W pewnym momencie czuję, że mój motocykl niestabilnie się prowadzi. Zatrzymuję się i zagadka się wyjaśnia - przebita dętka w przednim kole. Podjeżdża do mnie Piotrek i pyta się o co chodzi. Zanim mu powiedziałem, spojrzałem na jego oponę - to samo. Obaj wybuchamy śmiechem. Po chwili dojeżdżają Kowal i Jurek. Szybko decydujemy, że odkręcamy koła, a Kowal zawiezie je do najbliższej wulkanizacji. Po godzinie wraca z załatanymi oponami i możemy ruszać dalej. W Szydłowcu robimy sobie przerwę na obiad, po której okazuje się, że Mizer znów ma „flaka”. Kolejna wizyta w wulkanizacji pochłania nam sporo czasu. Wszystkiemu winne są akacjowe kolce.
Zapada decyzja, że odpuszczamy szutrowe drogi i już asfaltem jedziemy do domów.

1 komentarz:

  1. Fantastyczne trasy, piękne wyjazdy, bardzo ciekawy blog. Gorąco gratuluję.

    OdpowiedzUsuń