20 września 2008

Rumunia 2008



Rumuńskie Karpaty

Obmyślić trasę na tygodniową wycieczkę. Wziąć dwa tygodnie urlopu i pojechać. Po drodze zastanawiać się nad kierunkiem następnego dnia. To właśnie mój sposób na udany wyjazd. Tak zaczęła się nasza lipcowa wycieczka w piękne i dzikie Rumuńskie Karpaty.

Mamy do dyspozycji dwa tygodnie, nie będzie więc potrzeby planowania długich i nużących odcinków tranzytowych. Możemy się skupić na tym, co lubimy najbardziej, czyli nieskrępowanym podróżowaniu na motocyklu. Z większości relacji, jakie czytałem w internecie wynikało, że na trasę, którą planujemy, wystarczy tydzień. Wniosek jest jeden - mamy mnóstwo czasu.
Granicę rumuńską przekraczamy w Oradei. Główne drogi w Rumunii zdecydowanie nie przypadły nam do gustu. Panuje na nich duży ruch, a częstotliwość remontowanych odcinków sprawia, że czujemy się jak na trasie krakowskiej. Do tego nowobogaccy wariaci w drogich wozach ignorujący wszelkie zasady zdroworozsądkowej jazdy i Dacie pędzące z oszałamiającą prędkością 50 km/h powodują istny drogowy horror.  Z kolei drugo- i trzeciorzędne drogi są cudowne. W dużej części nie posiadają asfaltu, a ruch na nich panujący jest znikomy. Wiją się mozolnie po sielskich wioskach i miasteczkach. Przejazd przez te urocze miejsca jest niepowtarzalnym doznaniem. Pozdrawiają nas wszyscy: od staruszek siedzących na ławeczkach w cieniu drzewa po rozbawione, umorusane dzieciaki, które ruchem nadgarstka zachęcają do przygazówek. Kiedy spełniasz ich prośbę, odwdzięczają się oklaskami i taką euforią, że czujemy się jak bohaterowie.

Droga donikąd

 
Wraz z upływem kilometrów na horyzoncie pojawiają się zarysy gór. Wspinaczka szutrowymi serpentynami dostarcza wspaniałych wrażeń. Wszystkiego dopełnia piękna, słoneczna pogoda. Jazda takimi drogami, poza nieopisanymi doznaniami, ma jeden mały minus, o czym przekonujemy się w okolicach gór Bihorskich. Jazda na azymut wyznaczający kierunek południowo-wschodni jest dość trudna. Szutry wiją się po zboczach tak bardzo, że po godzinie jazdy do Sebes - miejsca, do którego chcieliśmy dojechać tego dnia - jesteśmy bliżej zaledwie o kilka kilometrów. Po długotrwałej wspinaczce na przełęcz droga niespodziewanie kończy się jednak na polanie. Od jakiegoś czasu szosa zwężała się coraz bardziej: z kiepskiej asfaltowej drogi przeszła w szutrową, następnie gruntową, a pod koniec przypominała zapomniany już szlak pieszy.  Z drugiej strony jest to fantastyczne miejsce na odpoczynek i posiłek, w cieniu drzewa z panoramą gór Bihorskich. Po czterech godzinach jazdy i pokonaniu 35 kilometrów w linii prostej postanawiamy trochę podgonić na asfalcie i uzupełnić paliwo na wypadek, gdybyśmy znów gdzieś zabłądzili.

Późnym popołudniem docieramy do Sebes - miasta, z którego kierujemy się na południe, na słynną wśród motocyklistów drogę 67C.
Asfalt wije się serpentynami coraz wyżej i robi się coraz gorszy. Nagle Tomek zaczyna trąbić i zatrzymuje się na poboczu. Minę ma niewesołą. Okazuje się, że sprzęgło w jego motocyklu z minuty na minutę traci sprawność. Postanawiamy podjechać do najbliższego miejsca, gdzie można rozbić namiot i rano zająć się naprawą. Udaje nam się dojechać do jeziora Oasa Mica i tu zostajemy na noc. Jest już ciemno, więc dziś już niewiele wskóramy. Rano okazuje się, że w sprzęgle hydraulicznym nie ma płynu i stąd problem. Niby nic poważnego, ale jesteśmy w górach, a do Sebes - najbliższego miasta - jest 70 kilometrów po dziurawych górskich serpentynach. Poza tym szansa na kupienie oleju do hydraulicznego sprzęgła Magura jest bliska zera. Postanawiamy, że ja jadę szukać zasięgu GSM, spróbuję zadzwonić do mechanika w Warszawie i zapytać co z tym fantem zrobić. W tym czasie Tomek szuka przyczyny wycieku.
Po dwóch godzinach jestem w pobliżu Sebes. Jest zasięg! Po konsultacjach udaje mi się ustalić, że płyn do hydraulicznych zawieszeń powinien zadziałać. Ku mojemu zaskoczeniu nie mam kłopotu z jego kupieniem. W drodze powrotnej zaczyna padać. Zatrzymuję się na chwilę, żeby założyć kombinezon przeciwdeszczowy. Kiedy się ubieram, widzę jadącego w moim kierunku Rumuna. Porusza się na rowerze, a w ręku trzyma parasol. Żałuję, że nie wziąłem ze sobą aparatu. Mężczyzna zatrzymuje się przy mnie. Okazuje się przemiłym starszym panem. Próbujemy ze sobą rozmawiać, lecz bariera językowa jest nie do przeskoczenia. Na pożegnanie daje mi kilka jabłek i w strugach deszczu odjeżdża. Po godzinie cały przemoknięty docieram do Tomka. Uzupełniamy olej w zbiorniczku,  odpowietrzamy układ i ku naszemu zadowoleniu KTM odzyskuje sprzęgło. Pracuje trochę ciężej i z mniejszym wyczuciem, ale działa. Ruszamy na podbój Karpat!


Błądzenie po błocie

Pogoda nie rozpieszcza. Wciąż pada, temperatura spada do 8 stopni. Droga 67C zaczyna się robić coraz bardziej wymagająca. Twarda nawierzchnia zamienia się w błotnistą, z niezliczoną ilością kałuż. Początkowo staramy się je omijać, ale już po piętnastu minutach jest nam wszystko jedno. Docieramy do zabudowań i rozjazdu dróg. Mamy do wyboru trzy kierunki: na wprost, w lewo lub w prawo. Żadnych drogowskazów. GPS z powodu braku mapy Rumunii już dawno przestał być pomocny, z kolei na papierowej mapie żadnego rozjazdu nie ma. Po chwili zastanowienia wybieramy drogę na wprost. Pokonujemy ok. 500 metrów i zawracamy, ponieważ zamienia się ona w typową przecinkę leśną dla drwali wywożących drewno z lasu. Wracamy do rozjazdu. Pytamy o drogę dzieciaki, które na nasz widok wybiegły z domu. Mówią coś i kręcą głowami. Nic nie rozumiem. Pokazuję mapę, ale i to nic nie daje. Cóż, na chybił trafił wybieramy drogę w lewo. Po kilku minutach spotykamy leśnika. Tłumaczymy, że chcemy na Urdele drogą 67C. On kręci głową  i mówi, żebyśmy zawrócili. No cóż, do trzech razy sztuka. Wciąż leje jak z cebra, droga już dawno zatraciła miano utwardzonej, a kałuże zaczynają zamieniać się w małe stawy. Ich głębokość potrafi czasem zaskoczyć, o czym przekonałem się na własnej skórze, kiedy woda zmieszana z błotem zaczęła zalewać buty. W końcu docieramy na spowitą mgłą połoninę. Chwila nieuwagi i tracę kontrolę nad motocyklem. Przednie koło traci przyczepność i motocykl przewraca się na kamienie. Nic groźnego, ale tracę kierunkowskaz. „Przerwa na podziwianie widoków” - żartuje Tomek. Prawda jest taka, że widoki zapewne są przednie, ale w tym momencie widoczność we mgle wynosi jakieś 10 metrów. Ruszamy dalej, ale droga zamiast piąć się w górę połoniny kieruje nas powrotem w dół do lasu. Odczytujemy współrzędne z GPS i sprawdzamy na mapie, gdzie jesteśmy. Wygląda na to, że zboczyliśmy kilka kilometrów z trasy. Mimo wszystko ruszamy przed siebie. Po kolejnych dwóch godzinach ciężkiej jazdy w ulewie dojeżdżamy do… miejsca z którego dziś ruszyliśmy. Śmiejemy się z siebie i z naszych umiejętności nawigacyjnych i zgodnie stwierdzamy, że mimo porażki to, jak na razie, najfajniejszy dzień wyjazdu.
Noc, w związku z ciągłymi opadami, spędzamy w schronisku Oasa nad jeziorem. Według naszych liczników przejechaliśmy dziś 130 kilometrów, a w linii prostej - około 16. Zajęło nam to prawie 5 godzin. W schronisku mamy szansę na wysuszenie przemoczonych ubrań i posilenie się tradycyjną rumuńską ciorbą. Następnego dnia, ku naszemu zadowoleniu, nie pada deszcz. Szybko pakujemy podsuszony dobytek i ruszamy na podbój Karpat Południowych. Tym razem zasięgnęliśmy porady w schronisku, którędy powinniśmy jechać, mamy więc nadzieję, że dziś uda nam się zdobyć słynną Przełęcz Urdele. Po pokonaniu rozjazdu dróg odkrywamy, że co kilometr po lewej stronie drogi umieszczone są słupki z numerem drogi 67C. Niektóre są mocno zniszczone, inne nieczytelne, ale jest to dla nas dobra wskazówka, że podążamy w dobrym kierunku.
Bez problemów pokonujemy kolejne pasmo gór i docieramy do pierwszej miejscowości od 3 dni.
Mgła nagle znika i wychodzi słońce. Jest zasięg GSM. W końcu możemy poinformować najbliższych, że świetnie się bawimy. Ruszamy w pasmo Gór Parang. Po przejechaniu zaledwie kilometra wyrasta przed nami wielka tablica z informacją, że droga 67C jest zamknięta i z wyrysowanym planem objazdu. Chwila konsternacji i ruszamy dalej. Powodem objazdu okazuje się zawalony most na jednej z okolicznych rzeczek. Trwają właśnie roboty budowlane i przejechać się nie da. Samochodem oczywiście. Robotnik pracujący przy budowie widząc, że nie mamy zamiaru zawrócić, kręci głową pokazując ręką na rzeczkę i na nas. Podchodzi do niego drugi młodszy, klepie go po ramieniu i pokazuje nam, żebyśmy spróbowali. Zapowiada się niezła zabawa. Tomek przejeżdża pierwszy. Lekki rozpęd, mnóstwo pary wodnej wydobywającej się z powierzchni silnika i rury wydechowej i po chwili jest już po drugiej stronie. Czas na mnie. Okazuje się, że jest głębiej, niż mi się wydaje, ale dno jest kamieniste i ja też nie mam problemu z przejazdem. Robotnicy machają nam na pożegnanie, a my szczęśliwi zaczynamy przygodę z przełęczą Urdele


Przełęcz Urdele

Wspinamy się mozolnie pod górę, gdyż podłoże jest mocno rozmyte ostatnimi opadami deszczu. Robi się coraz mniej drzew, aż w końcu docieramy na połoninę. Widok nas zatyka. Ciągnące się po horyzont szczyty kolejnych gór i przełęczy. Gdzieniegdzie w oddali widać owce wyglądające jak małe, poruszające się punkciki na tle zielonych stoków, a pomiędzy tym wszystkim kamienna ścieżka wijąca się jak wstążka rzucona od niechcenia. Ta wstążka to nasz cel. Najciekawszy odcinek drogi 67C. Na jednym ze szczytów robimy sobie postój. Czuć, że jesteśmy na wysokości ponad 2000 metrów, bo temperatura spada poniżej 10 stopni, a powietrze robi się rześkie i bardzo zimne. Po przejechaniu kolejnych kilku szczytów mamy przed sobą najwyższy punkt trasy i przełęcz Urdele. Z daleka widać wijącą się drogę prowadzącą na szczyt, lecz ten niestety przykryty jest ciemnymi chmurami. słynna Szosa Przeczuwaliśmy już co nas czeka, ale ku naszemu zaskoczeniu myliliśmy się. Nie był to deszcz, tylko gradowa nawałnica. Widoczność spadła do kilku metrów, a lodowe kulki uderzały z taką siłą, że mimo rękawiczek dłonie mieliśmy boleśnie poobijane. W miarę zjeżdżania z przełęczy temperatura wzrastała, przestało padać i nawet momentami wychodziło słońce.
Kierujemy się na wschód do miejscowości Curtea de Agres, do miejsca, w którym znajduje się następny punkt naszego programu - trasa Transfogarska. Robi się już późno, więc zaczynamy szukać noclegu. Curtea jest miasteczkiem-kurortem. Liczne hotele, restauracje, puby, dyskoteki i ogólny harmider skutecznie nas zniechęcają. Szukamy dalej, jadąc na północ w kierunku gór. Przez cały czas mijamy pensjonaty, ale o tej porze roku bez rezerwacji ciężko znaleźć coś wolnego. Po godzinie udaje się nam wynająć pokój ze śniadaniem za 80 zł. Rano podczas posiłku zastanawiam się, czy to normalne w Rumunii, że podaje się zimne jajka na miękko. Tomek zauważył na ścianie zegar, na którym była godzina 9. Przecież zamawialiśmy śniadanie na 8. No tak, zapomnieliśmy o przestawieniu zegarków o godzinę i przyszliśmy za późno. Dzień zapowiada się

Początkowo Szosa Transfogarska wije się serpentynami przez gęsty las. Nie są to bynajmniej wymarzone warunki do jazdy po winklach. Nawierzchnia pozostawia wiele do życzenia. Rumuni mają dziwny zwyczaj posypywania zakrętów żwirkiem, co bardzo przeszkadza. Po kilku kilometrach dojeżdżamy do zapory nad jeziorem Vidraru. Duża ilość turystów zniechęca nas do postoju. Pniemy się wyżej. W końcu drzewa otaczające drogę zaczynają się przerzedzać, aż w końcu oczom naszym ukazuje się połonina i wspaniała panorama potężnych Gór Fogarskich. Nisko wiszące chmury wciąż straszą nadchodzącym deszczem, staramy się więc w miarę sprawnie dostać na sam szczyt unikając dłuższych postojów. Ostatnim etapem przed najwyższym punktem trasy jest kilkusetmetrowy tunel łączący południową stronę pasma gór z północną. Po przekroczeniu tunelu czeka nas niemiła niespodzianka w postaci deszczu i widoczności sięgającej zaledwie 30 metrów. Z widoków nici, a na dodatek jedyne co widać to schronisko, pełen turystów parking i stragany z pamiątkami. Zdecydowanie nie to, co mieliśmy nadzieję ujrzeć. Po chwili namysłu stwierdzam, że nie ma tego złego. W końcu jesteśmy przemoczeni i zmarznięci, a w cieplutkiej restauracji zregenerujemy siły przy herbatce i pożywnej ciorbie. Na wysokości 2043 m smakują wybornie.
Podczas posiłku rozkładamy mapę i zastanawiamy się co dalej. Pogoda pokrzyżowała nam plany zwiedzania górskich ścieżek w Górach Fogarskich i podziwiania widoków, więc kierujemy się na północ Rumunii, do Bukowiny. Tam musi być piękna pogoda. Zjazd szosą Transfogarską od strony północnej jest bardzo bogaty w serpentyny i agrafki. Asfalt po tej stronie jest równy i dużo lepszy. Widoki zapewne też są wyjątkowe, ale tego już nie mogę potwierdzić. Mimo, że widoczność się poprawiła, nadal nie przekracza 100 metrów. Na szczęście im niżej, tym lepiej. Gdy zjeżdżamy na wysokość 1500 metrów, deszcz powoli ustaje, a u podnóża gór czeka na nas piękna, słoneczna, lipcowa pogoda.


Wąwóz Bicaz

Kierujemy się na północny-wschód, chcemy bowiem po drodze do Bukowiny przejechać przez Wąwóz Bicaz. Polecili nam tę trasę spotkani dzień wcześniej polscy motocykliści z okolic Lublina. Po kilku dniach spędzonych w górach czas na odmianę. Czeka nas około 200 kilometrów siedmiogrodzkiej wyżyny. Wszystkie większe miejscowości i miasta staramy się omijać z daleka. Rozkoszujemy się jazdą po podrzędnych drogach i przyglądamy się miejscowemu życiu. Jestem miło zaskoczony. Rumuńskie wsie są dużo ładniejsze niż polskie. Ciekawa drewniana zabudowa i mnóstwo kwiatów, którymi otoczone są domostwa sprawia, że krajobraz staje się sielski i jakiś taki optymistyczny. Nie można tego powiedzieć o wioskach cygańskich. Mijamy kilka takich skupisk i szybko stamtąd uciekamy. Panuje tam ogólny nieład, atmosfera tymczasowości, a ludzie nie podchodzą do motocyklisty z ciekawości czy chęci porozmawiania, tylko od razu żebrzą w wyjątkowo nachalny sposób. Kilometry przyjemnie mijają. W końcu docieramy do Karpat Wschodnich na wysokości pasma Gurghiului. Widok nie napawa optymizmem. Stoimy u podnóża w pięknym słońcu, a im wyżej, tym więcej chmur. Gór oczywiście nie widać. Już wiemy, co nas czeka. Dopiero co przeschnięte buty i ubrania już niedługo ponownie przemokną. Mimo mokrej perspektywy ruszamy na podbój wąwozu. Po piętnastu minutach zaczyna padać, temperatura spada, mimo wszystko nie poddajemy się. Zaczyna grzmieć. Pioruny walą jak opętane, deszcz już nie pada, teraz leje jak z cebra. Widoczność spada do 15 metrów. Widzę, że Tomek daje mi znaki, żeby się zatrzymać. Znajdujemy przydrożną wiatę. Postanawiamy przeczekać burzę i coś zjeść. Mamy jeszcze zapas chińskich zupek, więc wyciągamy kuchenkę i gotujemy. Posileni i rozgrzani ruszamy dalej. Po kilkunastu kilometrach dojeżdżamy do wąwozu. Wielkie skały otaczają drogę z obydwu stron i miejscami mają 20 metrów wysokości. Droga częściowo wyryta jest w skale. W punkcie kulminacyjnym trasy dojeżdżamy do małego 


Polskie wioski

Docieramy do Góry Humoru, skąd odbija droga do polskich wiosek. Chcemy dotrzeć do Nowego Solońca, gdzie mieści się Dom Polski. Wiemy, że są tam pokoje do wynajęcia. Tymczasem robi się już kompletnie ciemno. Droga z asfaltowej zamienia się w kompletnie dziurawą i rozmytą gruntówkę. Jedziemy już dobre piętnaście minut i nic. Zaczynam się niepokoić, czy nie pomyliliśmy drogi. Doganiamy jakiś samochód. Kiedy się zbliżamy Tomek dostrzega, że ma polską rejestrację. Próbujemy go zatrzymać, ale kierowca się tym nie przejmuje. Wyprzedzam go, żeby zobaczył moją rejestrację, może wtedy się zatrzyma. Pomaga. Z samochodu wytacza się kompletnie pijany rodak w garniturze. Przeprasza, że się nie zatrzymał, ale myślał, że to policja i udawał, że nie widzi. Patrzymy na siebie kompletnie zdurniali i nie wiemy, czy się śmiać, czy płakać. Pytamy o drogę do Solońca. Dowiadujemy się, że jesteśmy bardzo blisko. Pokazuje palcem w ciemność i mówi, że to tam. Twierdzi, że w linii prostej to jakieś dwa kilometry i, że nie przejedziemy. Zdziwieni próbujemy uzyskać bardziej szczegółową informację. Okazuje się, że drogę zalało i jest nieprzejezdna. Musimy nadrobić około dwudziestu kilometrów i dojechać z drugiej strony góry. Perspektywa nieciekawa zważywszy na noc i brak dokładnych map okolicy. Żegnamy się z rodakiem i zawracamy do wskazanego objazdu. Po trzydziestu minutach błądzenia dostrzegamy ledwo widoczny drogowskaz - Nowy Soloniec 8.
W końcu docieramy na miejsce. Cała wieś już śpi. Tylko psy niemiłosiernie na nas szczekają. Bezskutecznie szukamy Domu Polskiego lub kogoś, kto nas do niego skieruje. W końcu udaje się, spotykamy kilku pijanych Polaków, którzy wskazują nam drogę. Dwa razy przejeżdżamy obok, ale jest tak ciemno, że nie dojrzeliśmy tabliczki na budynku. W środku - miłe zaskoczenie. Wita nas piątka turystów z Polski. Tego wieczoru, mimo zmęczenia, nie kładziemy się spać tak od razu. Na stole pojawia się piwko i gorąca herbata, a rozmowy trwają do późna. Dowiadujemy się, dlaczego musieliśmy jechać naokoło. Kilka dni wcześniej całą Bukowinę nawiedziła powódź i wiele mostów zostało zerwanych, a sporo dróg jest rozmytych przez wezbraną wodę.

Pogoda się poprawia i pierwszy raz od tygodnia przestaje padać, a nawet wychodzi słońce. Wraz z końcem Soloneckich zabudowań kończy się utwardzona droga i zaczyna gruntowa ścieżka prowadząca pod górę. Podczas ostatnich opadów droga zamieniła się w górski potok i zastała kompletnie rozmyta. Teraz jest tak błotnista i śliska, aż nieprzejezdna dla naszych motocykli z szutrowymi oponami. Staramy się jechać po trawie obok drogi, ale i to zdaje się nie lada wyczynem. Podłożem jest rozmoczona śliska glina, która sprawia trudności nawet przy ruszaniu na płaskim terenie, a co dopiero podczas podjazdu. Mija godzina, ja ląduję na ziemi już z pięć razy, a pokonaliśmy dopiero jakieś 300 metrów. Tomek ma więcej szczęścia, bo wywija orła tylko raz podczas ruszania. Wszystkiemu przygląda się pasterz z Pleszy, który pilnuje owiec pasących się nieopodal. Pociesza nas, że wyżej jest trochę lepiej, bo pojawiają się kamienie i jest trochę mniej błota. Po trzech godzinach walki jesteśmy na górze. Zmęczeni, ubłoceni i spragnieni nie mamy już sił na jazdę.
Kierujemy się do miejscowości Gura Humorului, gdzie robimy zapasy spożywcze. Do Solońca wracamy już naokoło po drogach utwardzonych. Drugą część dnia spędzamy na małym przeglądzie i serwisie motocykli. Trzeba naprawić połamane lusterko, kierunkowskaz i klamkę hamulca. Tomek bezskutecznie poszukuje źródła wycieku z układu sprzęgłowego. Po południu wybieramy się na wycieczkę do Polany Mikuli, trzeciej polskiej wioski. Niestety droga jest kompletnie wymyta przez powódź i zawalona drzewami, nie ma więc możliwości przejazdu. Trzeba by jechać na około ponad 30 kilometrów, więc sobie odpuszczamy, gdyż niedługo będzie się ściemniać.
Wieczorem w Domu Polskim jest zabawa z okazji Dni Polskich na Bukowinie. Mamy okazję spotkać się z mieszkańcami i porozmawiać o tym, jak im się tu żyje. Nazajutrz pakujemy się i ruszamy w kierunku gór Marmaroskich. Kierujemy się w stronę granicy ukraińskiej, po czym odbijemy na zachód do doliny rzeki Złotej Bystrzycy. Widoki zapierają dech w piersiach. Dolina jest wyjątkowo malownicza, szczególne wrażenie robi zieleń wzgórz mijanych po drodze. Na dziś zaplanowaliśmy dość krótki odcinek, więc często się zatrzymujemy i podziwiamy krajobraz. Co jakiś czas odbijamy od głównej, zatłoczonej drogi i błądzimy wśród małych wiosek porozrzucanych w dolinie. Owe wioski są nie lada gratką dla miłośników architektury drewnianej. Mijamy w nich kilkanaście starych, drewnianych kościółków. W końcu żegnamy się z doliną i skręcamy w kierunku gór. Następny przystanek przełęcz Prislop na granicy Gór Rodniańskich i Karpat Marmaroskich.

Muramures

Przełęcz jest wymarzonym miejscem na górskie wycieczki. Położona na wysokości 1415 metrów znajduje się akurat w pobliżu najwyższych gór w okolicy, a widoki z niej są niesamowite. Z jednej strony Góry Rodniańskie z drugiej Karpaty Marmaroskie.  Na przełęczy są dwa schroniska i małe pole namiotowe, więc nie mamy problemu z noclegiem. Szczególnie godne polecenia jest schronisko Cabana Alpina. Nocleg kosztuje ok. 25 zł od osoby i panuje tu wyjątkowo ciepła i domowa atmosfera. Nazajutrz wstajemy wcześnie rano. Mimo świecącego słońca jest  bardzo rześko. Zaledwie 7 stopni. Ruszamy bez bagażu. Odciążone motocykle zachowują się wzorowo na górskich ścieżkach. Temperatura powoli wzrasta, a słońce coraz mocniej przebija się przez resztki porannej mgły. Kamienista ścieżka prowadzi nas w kierunku coraz wyższych gór. Nagle widok nas zatyka. Przed nami pojawia się stado koni wolno biegających po połoninach. Widok niczym z filmów przyrodniczych. Niesamowite. Po kolejnych piętnastu minutach docieramy do mieszkających w górach pasterzy owiec. Ruszamy dalej w kierunku małego jeziorka. Po dotarciu robimy sobie dłuższy postój. Jesteśmy tu sami. Nikomu nie przeszkadzamy i nikt nam nie przeszkadza. Spędzamy tutaj dłuższą chwilę, kontemplując otaczającą nas przyrodę. Ścieżka prowadzi dalej na okoliczne szczyty, ale nie pchamy się w wysokie góry. Nasze motocykle są zbyt ciężkie na teren, a poza tym jest tam strefa parku narodowego. Inną drogą, trochę okrężną wracamy na obiad do schroniska. Drugą część dnia poświęcamy na góry Marmaroskie. Trochę łagodniejsze od Rodniańskich, co zdecydowanie nam odpowiada. Nie mamy żadnego planu ani wyznaczonego kierunku. Jedziemy po prostu tam, gdzie nam się podoba i gdzie prowadzi jakaś ścieżka. Możliwości jest mnóstwo. Co chwila są jakieś małe rozwidlenia, także wybór trasy jest praktycznie nieograniczony. Jedynie GPS zapisując przebyty ślad dba o to, abyśmy mogli wrócić do schroniska. W końcu pogoda nas rozpieszcza. Cały dzień jest słonecznie. Temperatura ze względu na wysokość (ok. 1500-2000 m) waha się pomiędzy 15-20 stopni. Niskie popołudniowe i wieczorne słońce wydobywa z okolic niezwykle żywe i ciepłe kolory. Wracamy do schroniska tuż po zmroku i tu czeka nas niespodzianka. Spotykamy grupę Polaków poznanych w Bukowinie w Domu Polskim. Mamy okazję podzielić się wrażeniami z kilku ostatnich dni. Czas naszych urlopów powoli dobiega końca więc rano następnego dnia ruszamy w kierunku Satu Mare, miasta przy granicy z Węgrami i dalej przez Słowację do domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz