13 lipca 2011

Zakarpacie deszczową porą

 

Polska - Ukraina
   Jedziemy we trzech, ja, Jurek i Marcin z forum adv. Zgodnie z planem mieliśmy wyruszyć o 10 lecz poranna ulewa nad Warszawą, lekko zmieniła nasze plany.  Dopiero o 13 spotykamy się wszyscy w Jankach, ostatnie przeciwdeszczowe zakupy w Leroy Merlin i w drogę. Początkowo pogoda nam sprzyja, mimo że asfalt jest mokry i śliski, nie pada i trzymamy dobre tempo. Pierwszy przymusowy postój robimy tuż za rondem w Radomiu, Marcina KTM zrywa nienaturalny ogranicznik mocy.Jego Akrap wydaje oszałamiając hałas, zgubił DB-kilera!  Szybka nawrotka i już po chwili jest razem z nami, niestety po części zdążyły przejechać ze dwa TIRy. Może uda się później wyklepać.  Pogoda jest coraz gorsza, na początku kropi, później zaczyna regularnie padać, pod Rzeszowem jedziemy już w pełnej burzy. Robimy krótki postój, kawa i telefon do Vadika, zapowiadam nas na 23.

   Na przejście graniczne w Barwinku docieramy o zmroku. Na Ukrainę jeździmy przez Słowację, znamy bardzo przyjemny skrót, przynajmniej za dnia. W nocy kręta droga i mgły powodują, że odcinek 120 km zajmuję nam około 2,5 godziny. Na granicy Słowacko-Ukraińskiej jesteśmy o północy, nie ma kolejki, cała odprawa trwa pół godziny. Ku naszemu zdziwieniu nie ma już legendarnych karteczek, chociaż pogranicznik żartuje, że specjalnie dla nas może je wypisać. Ostatnie 30 km i o pierwszej jesteśmy na miejscu w Wiszce. Na podjeździe u Vadika stoją jeszcze dwa motocykle - Honda Africa Twin i Transalp. Początkowo pukamy do drzwi, później walimy, trąbimy i odpalamy motocykle, nikt nie chce nam otworzyć drzwi. Pewnie zapili !!! W końcu okrążam dom i pukam w jedno z okien. Widzę, że ktoś się podnosi i po chwili jesteśmy w środku, serdeczne przywitanie z gospodarzem i zmęczeni idziemy spać.

3 + 2 = Połonina Runa
  Wstajemy koło 10 i nie pada! Jemy śniadanie przygotowane przez Vadika i zabieramy się do zmiany opon. Jurek i Marcin w swoich motocyklach nie mają centralnej podnóżki, zamiast niej stosujemy kombinację bocznej nóżki i znalezionych pali. To pierwszy nasz wyjazd na który zabraliśmy opony na zamianę. Moja Pirellka była już całkiem łysa, w sam raz żeby ją dokończyć na asfalcie. Na błoto mieliśmy nowe offrodowe Motozy Tracula. W pewnym momencie dołącza do nas lekko niewyraźny Emil, właściciel Trampka. Trochę później wraca do żywych też Lama, kierownik AT. Chłopaki pomagają nam przy zmiane opon i o 15 jesteśmy gotowi do jazdy.
   Pogoda nam sprzyja, na początek dla rozgrzewki w piątkę kierujemy się na lekko, na najprostszą do zdobycia połonine Rune. W Małym Bereznym zatrzymujemy się jeszcze na obiad, robimy też zakupy na ognisko. Droga na połoninę to w większości betonka, tylko w kilku miejscach jest trochę błota. Wjedzie tutaj każdy motocykl. Wszyscy sprawnie wspinają się na górę. Niestety sama połonina jest całkowicie przykryta chmurą, widoczność jest tylko na kilka metrów, więc nici z widoków, robi też się całkiem zimno. Zatrzymujemy przy bunkrach po byłej bazie rakietowej i próbujemy rozpalić ognisko. Drewno jest tak mokre, że nawet benzyna niewiele pomaga. Dopiero wrzucona przez Marcina kiełbasa powoduję, że ognisko rozpala się na dobre, a kiełbaski zyskują nową nazwę "paliwo rakietowe". Robi się późno i czas wracać. Marcin ma bardzo ochotę poendurzyć i proponuje inny zjazd, jednak bez namiotów byłoby to mocno ryzykowne, w końcu wracamy wszyscy razem betonką. Do Vadika docieramy już po zmierzchu, pada. Wreszcie dobry czas żeby uczcić nasze spotkanie :)

Nocny wjazd na Ostrą
   Zrywam się z łóżka jako ostatni, jest 10, na zewnątrz ściana deszczu. Rzucam hasło Borżawa, wszyscy patrzą na mnie z politowaniem, osamotniony wracam do łóżka trzeźwieć. Ponownie wstaje po 4 godzinach sytuacja jest bez zmian, różnica tylko taka, że Jurek zdarzył wymienić simering przy zębatce zdawczej i jego Teresa już nie gubi oleju.  Narada z Vadikiem i o 15 ruszamy na połoninę Ostrą. Mieszka tam pewien hodowca koni który podobno za wódkę chętnie nas przenocuję.
   Nieustannie leje deszcz. Kilka razy gubimy drogę i musimy zawracać, po konsultacji z miejscowymi w końcu trafiamy na właściwą drogę. W lesie panuje półmrok. Jedziemy po dość łatwej  kamienisto - błotnej drodze.  W jednej z kałuż Emil gubi lusterko od swojego Trampka. Pozostałych chłopaków nie ma, zawracamy aby oznaczyć zdradliwy przejazd przez strumień. Okazuję się, że dla Lamy teren jest już za trudny, co chwila zalicza glebę. Urywa też jeden ze swoich małych kuferków. Jego Afryka z bagażami to jakieś 260 kg, najlepiej podnosi się we trójkę. Robimy krótką przerwę na odpoczynek, robi się całkowicie ciemno. Niesieni nadzieją na  suchy nocleg ruszamy dalej, pokonujemy kolejny strumień i wyjeżdżamy na jakąś polankę. Lama jest całkowicie bez sił. Jurek jedzie na zwiad, może zobaczy światło gospodarstwa, głupio byłoby się rozbić 500 metrów od gospodarstwa. W końcu koło pierwszej rozbijamy się pod wielkim drzewem, Afryka Lamy ostatnie metry pokonuję na pych, przypuszczalnie skończyło się paliwo. Rozpalamy ognisko, na benzynę i paliwo rakietowe. Na kolację wódka, chleb, ser i słonina przypiekana na ognisku. Deszcz mocno wali o namioty, momentalnie idziemy spać.

Deja vu
     Kolejny dzień i o dziwo nie pada. Wstajemy o 9 i rozpoczynamy suszenie ciuchów, jemy szybkie śniadanie z resztek naszych zapasów. Afryka dostaje dodatkowe 0,6 l benzyny i w drogę, no prawie w drogę. Marcin jeszcze musiał powalczyć z kopniakiem w swoim KTM, wczorajsze ciągłe postoje rozładowały mu akumulator. Niestety Lama nie za bardzo zregenerował się w nocy i widać, że nie ma siły prowadzić motocykla, a dopiera teraz zaczyna się off. Zanim znaleźliśmy odpowiednią drogę krążymy trochę po okolicy.
   Wreszcie pasterz wskazuję nam właściwą drogę, jedziemy na Luytę. Wychodzi słońcę i robi się gorąco. Każdy z nas na własny sposób pokonuje strumień, który wyglądał niewinnie, a miał ponad pół metra głębokości, z ulgą docieramy do lasu. Tam czeka na nas mega błotnista droga, co jakiś czas wszyscy schodzimy z motocykli i pomagamy sobie przepychać motory i podnosić Afrykę. W kolejnym motocyklu kończy się paliwo, od teraz wszyscy jedziemy na oparach. W Afryce definitywnie kończy się paliwo, dokładnie w tym samym miejscu dwa lata temu Kowalowi skończyło się sprzęgło, deja vu! Plan jest następujący ja Jurek i Marcin zjeżdżamy w dół po paliwo i wracamy po chłopaków, oni próbują się stoczyć grawitacyjnie. Droga przez te dwa lata nieco się zmieniła, dwoma dłuższymi odcinkami teraz płynie strumień, mimo to w trójkę dość szybko docieramy do Luyty. Kończy mi się paliwo, postanawiamy resztki przelać do jednego motocykla, Marcina KTM zostaje dojną krową. Mamy 20 litrów paliwa, wracamy po chłopaków. Tymczasem Emil i Lama stoczyli się spory kawałek. Podjeżdżamy tak daleko na ile ma to sens, później Jurek i Marcin idą pieszo, wszyscy wracają dopiero po 40 minutach, był problem z odpaleniem Afryki. Teraz kierownikiem Afryki został Jurek, a Lama i Marcin asekurują Emila. Znowu robi się ciemno. Jadę pierwszy, za mną Marcin, po chwili jesteśmy sami. Czekamy dłuższą chwilę i zawracamy. Afra kaput! Nie podaje paliwa. Marcin ma linę, bierzemy Afrykę na hol. Robimy też małą rozszadę kierowników: Lama na Trampka, Emil na mojego Kata, ja na Afrykę, holuje babcia teresa. Holowanie idzie całkiem sprawnie, lekko po 11 jesteśmy u Vadika. Chłopaki jutro wyjeżdżają więc organizujemy małe przyjęcie, głównym gościem jest krata piwa :).

Twarda sztuka
   Na podjeździe u Vadika ponownie suszymy nasze rzeczy. Lama rozbiera pompę w AT i o dziwo zaczyna działać. Żegnamy się z chłopakami i zastanawiamy się co robić, na Borżawę nie mamy już czasu. Postanawiamy ponownie pokręcić się po Runie. Na szutrowym odcinku Marcin najeżdża na kawałek spruchniałego drewna. Słuchać tylko syk uciekającego powietrza, opona jest przecięta, a z dętki wyjmujemy resztę "drewienka". Zakładamy prowizoryczną łatkę na oponę i zawracamy. Zatrzymujemy się jeszcze na rewelacyjny barszcz czerwony i pielemienie. Nad nami przechodzi burza, wracamy do naszego gospodarza i zabieramy się za zmianę opon. Pogoda znowu szaleje, dookoła walą pioruny. A my czekając na kolację wpatrujemy się TV.




Do domu
    Ostatni dzień, czas wracać, przed nami 560 km drogi do domu. Bez marudzenia wstajemy o 8, szybkie śniadanie i w drogę. Tankujemy za resztę pieniędzy tanie ukraińskie paliwo i wyjeżdżając ze stacji zatrzymuje nas milicja. Zignorowaliśmy znak stop, tłumaczymy, że my żurnalisty, i że i tak już nie mamy kasy. Dla milicjantów nie jest to problem, chętnie nas podwiozą do bankomatu ! Ostatecznie jednak dają za wygraną i puszczają nas wolno. Pół godziny później łapówkę próbuje na nas wymusić ukraiński pogranicznik, z tym samym skutkiem. Wreszcie udaję się nam przejechać i możemy docenić nasz słowacki skrót, w okolicach 11 znowu jesteśmy w Polsce. Dzień jest piękny na drogach masa motocykli, co chwilę podnosimy lewą rękę w pozdrowieniu. W Rzeszowie zatrzymuję mnie do rutynowej kontroli wyjątkowo nieprzyjemny Policjant, chyba panują tu wschodnie zwyczaje. Dalsza droga przebiega już bez przygód. W Jankach rozstajemy się z Marcinem, do garażu docieramy o 18.
    Wyjazd był w pełni udany, poznaliśmy nowych przyjaciół, pojeździliśmy po górach. Były chwile niepewności, ale pokonaliśmy wszystkie przeciwności. Chwilami było nawet słonecznie. Nasze motocykle wróciły bez szwanku, a targanie cudzego motocykla jest znacznie mniej męczące niż własnego, nawet jeśli jest to o 100 kg cięższa Afryka. Tylko Borżawa wciąż nie zdobyta.

Mizer

ps.
Nie zrobiliśmy zbyt dużo zdjęć, polecam slideshow z naszej pierwszej ukraińskiej wyprawy.

5 komentarzy:

  1. Wyjazd zajebisty.

    OdpowiedzUsuń
  2. Brawwooooo!!

    Teraz już wiem - dokupię Teresę i nastepnym razem mnie będziecie holować!!! :-))
    A Lama nie dba o kondychę ostatnio - dlatego pękł :-)))) na rowerze nie jeździ... :-))

    Daniel

    OdpowiedzUsuń
  3. Tereski nie klękają, a Lama musi odchudzić sprzęta o jakieś 100 kg :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dodaliśmy do galerii, trochę fajnych zdjęć Lamy i Emila,

    OdpowiedzUsuń